czwartek, 30 grudnia 2010

Analizy porównawcze

Czołem, wesołych Świąt i tak dalej.

Nie, nie będzie specjalnego bonusowego posta świątecznego (czytelnicy dobrze wiedzą, że te pojawiają się według widzimisię autorki).

Tak, mam kolejne usprawiedliwienie dla opóźnień - wielkimi krokami zbliża mi się inżynier.

Do rzeczy.

Korzystając z tak dobroczynnego urządzenia jak skaner nigdy nie zastanawiałam się nad różnicami jakości w skanowaniu rysunków na czarno-biało i kolorowo. Niesłusznie.

Na trzecim roku studiów jakiś dobry człowiek - oby takich jak najwięcej - przywrócił nam zajęcia z rysunków w postaci ćwiczeń z przedmiotu Dominanty w krajobrazie. Zdolności rysownicze, jakby nie patrzeć, potrzebne są w zawodzie architekta krajobrazu, a nieużywane szybko się zacierają... Rysowaliśmy więc sobie twórczo na zadane tematy, aż na którychś z zajęć (czwartych bodajże) podjęłam się, głupia, narysowania japońskiego budyneczku, znalezionego gdzieś w jakiejś książce Zielarki. Budyneczek był bardzo wdzięczny, lekki i ażurowy, z pagodami, mnóstwem ozdobników, zawijasów, kratek i takich tam. Do rysowania okazał się być wredny. Zwłaszcza, że pani prowadząca była osobą bardzo czułą na punkcie perspektywy. Dłubałam ów orientalne paskudztwo przez pozostały semestr, na każdych zajęciach po trochu, najpierw ołówkiem, potem piórkiem, pod koniec, wiedziona zmęczeniem i frustracją, zamaszystymi machnięciami pędzla z tuszem.

Jak przeszło zmęczenie i frustracja to obrazek zaczął mi się nawet podobać. Już pal licho nieco zaburzone proporcje i przekrzywione linie zbiegu.

Po otrzymaniu oceny (cztery i pół, no kurczę blade co!?) razem z Zielarką wybrałyśmy się do pewnego punktu ksero we Wrocławiu. Najpierw chciałyśmy skanować nasze obrazki po bożemu - czarno-białe na czarno-biało. Aż zobaczyłyśmy efekty na ekranie komputera. I zażyczyłyśmy sobie natychmiast skanu kolorowego na wszystko.

A oto różnica:



Właściwie nie wiem która wersja mi się bardziej podoba. Pierwsza (czarno-biała) ma w sobie coś ze starego miedziorytu, druga (kolorowa) jest akwarelowo-liryczna.

Chyba najlepiej się prezentują razem, obok siebie, podkreślając sobie nawzajem różnice.

sobota, 11 grudnia 2010

Przygotowań na DAS ciąg dalszy

Wrzucam do powszechnego podziwiania. I do nasycenia mej próżności.

Plakat promujący obecny obiekt badań Studenckiego Koła Naukowego Architektów Krajobrazu.


Pewnie zapytacie: dlaczego plakat nie wyjaśnia czym jest Twierdza Wrocław? Albo: czemu w ogóle jest na nim tak mało informacji? I kim właściwie jest ten gostek z tyłu? Otóż odpowiem: ten pan nazywa się August von Mackensen, jest pruskim generałem z czasów I wojny światowej - po więcej odsyłam do wujka Gugla - więc czasowo pasuje do naszego obiektu badań. A że plakat niewiele mówi - tak ma być. Skupia uwagę na haśle, które Przeciętnemu Zjadaczowi Chleba nie mówi nic. A ponieważ plakat więcej tajemnicy nie odsłania, zaintrygowany Przeciętny Zjadacz Chleba będzie próbował się wszystkiego dowiedzieć na własną rękę. I w ten sposób Przeciętny Zjadacz Chleba informacji, które chcemy mu przekazać, sam będzie szukał. Taka zasada marketingu - zasiać ziarnko niepewności, delikatnie uchylić rąbka tajemnicy, a potem szybko wszystko schować, żeby odbiorca poczuł niedosyt.

A poza tym metoda pozwala bardzo niskim nakładem pracy i środków osiągnąć swój cel - w naszym przypadku wypromowanie obiektu badań.

Tak to działa.

piątek, 26 listopada 2010

DAS a Architectura Militaris

DAS - Dzień Aktywności Studenckiej. Dzień, w którym w holu nowego szklanego budynku mej uczelni (nazywanego przez niektórych "akwarium") prezentują się wszystkie organizacje studenckie.

Jest to dzień ciekawy. Może być, jeśli jest się czynnym uczestnikiem, pretekstem do zwolnienia z zajęć. Może być miłymi pogaduszkami z członkami zaprzyjaźnionych kół i potencjalnymi kandydatami do własnej organizacji. Może być okazją do najedzenia się, bo niektóre koła, mające choć trochę wspólnego z gastronomią, są na tyle miłe, że prezentują wtedy swoje spożywcze wyroby. Tak jest na przykład w SKN Dietetyków, SKN Ichtiologów, wszelakich SKN-ach hodujących zwierzęta gospodarskie i rośliny spożywcze, a SKN Hodowców Drobiu pozwala sobie nawet co roku robić wyśmienity likier jajeczny. Nie muszę wspominać, że stoiska wyżej wymienionych cieszą się największą popularnością.

My, architekci krajobrazu, nie mamy tak łatwo. Żeby zwrócić na siebie uwagę musimy albo zrobić z własnego stoiska show, albo mieć element wystroju przyciągający uwagę. Dwa lata temu była to piernikowa makieta Lądkowego hotelu "Lido", w którym odbywają się wszystkie nasze plenery. Rok temu był to dywan z projektów puszczony z biurka na ścieżkę pieszą. Spełnił swoją rolę, bo wszyscy się o niego potykali i zwracali na nas uwagę.

W tym roku postawiliśmy na motyw militarny. W końcu Architectura Militaris - jedna z sekcji naszego koła - obecnie funkcjonuje najprężniej. Wspólnie postanowiliśmy, że dekoracja obejmie nie tylko stoisko, ale także hostessy - czyli nas. O ciuchy militarne obecnie ciężko (#@^%!!*# projektanci mody!), więc narysowałam krótki instruktaż jak je wykonać samemu.


"
STRÓJ NA DAS - PROPOZYCJA NR 1

Potrzebne będą:

- koszula z kołnierzykiem - najlepiej w kolorze szerokopojętej zieleni maskującej (khaki, ciemna zieleń, oliwka), czarna, szara, beżowa, piaskowa, brązowa. Ewentualnie można brać inny kolor, wtedy będziemy mieć taki humorystyczny akcent kolorystyczny w postaci różowego czy fioletowego żołnierza. Biała może lepiej nie, bo może się to kojarzyć z tym panem po prawej: http://odkrywca.pl/forum_pics/picsforum24/3_masons_churchill_truman_stalin_potsdam2.jpg

- papier/karton w kolorze koszuli

- nożyczki

- agrafki trzy lub igła z nitką

- pędzel i biała farba


1. Wycinamy z papieru takie kształty jak na rysunku, czyli godło i dwa te, no, pagony (UWAGA! Rysunek w perspektywie, dokładnych proporcji nie znam, każdy będzie musiał wyrobić sobie własne)

2. Malujemy je białą farbą. Na pagonach malujemy oznaczenie stopnia jakie tam sobie wybierzemy (wzory są tutaj: http://www.studiumwojskowe.pl/ftp/Stopnie_i_Regulaminy_wojskowe/Stopnie_wojskowe.jpg); pomijamy marynarkę (bo działamy na lądzie) i marszałka (bo to prawie nie wojsko).
Na godle zazwyczaj maluje się oznakę przynależności do danej jednostki. Proponuję pisać: "SKN AK sekcja Architectura Militaris" (+ miniatura mascoty), "Zbrojne Ramię SKNAK", "Protector Solar GÓRĄ!", "Kocham kreski" lub inne bzdurne i bezsensowne hasła.

3. Przypinamy/przyszywamy te oznaki do koszuli - godło na lewym rękawie u góry, pagony na ramiona.

Voila! Gotowe!

Dla nadambitnych proponuję jeszcze oznaki przynależności państwowej, odznaczenia wojskowe lub te sznureczki z węzełkami co to się je przez pierś przewiesza. Wedle uznania.
"


sobota, 30 października 2010

Baboolina

Zgrałam w końcu zdjęcia ze swojego telefonu. I od razu znalazłam pośród nich mnóstwo skarbów, o których jak zwykle zapomniałam. Trafił się i taki kwiatek:


Baboolina, bo tak ją później ochrzczono, narysowana została wspólnymi siłami moimi i koleżanki Dronki, której jeszcze nie przedstawiałam na blogu. Zainspirowały nas napisane przez pewną panią doktor godziny konsultacji - bowiem każdy normalny człowiek wie, że dwa zera z kreską pod spodem noszą w sobie znamiona ludzkiej twarzy :)

Błękitne włosy Babooliny mogłyby sugerować więzi rodzinne z UltraMaryną. Ale nie łączy ich pokrewieństwo, bo starsza pani pojawiła się wcześniej. A niebieski kolor czupryny miał być tylko próbą zwrócenia uwagi na problem dziwnych farb do włosów stosowanych przez niektóre staruszki.

Chociaż, patrząc po szkołach, można dojść do wniosku, że ten problem dotyka nie tylko kobiety i nie tylko w podeszłym wieku...

poniedziałek, 18 października 2010

Twórczość słowna o twórczości muzycznej

Dzisiaj bez rysunków, a z tekstami.

W ostatnich dniach w moim domu atmosfera kulturalna znacznie wzrosła. A to za sprawą konkursu szopenowskiego, który moi rodzice co wieczór oglądają. A jest co oglądać nie tylko dlatego, że do finału dostał się polak - Paweł Wakarecy. Miny, jakie robi bułgarski pianista w trakcie grania na fortepianie są naprawdę warte zobaczenia. Dlatego stały się głównym (ale nie jedynym) obiektem kpin moich rodzicieli.

***
Tat: - Zaraz, a orkiestra to są nasi?
Mam: - Nasi.
Tat: - To powinni naszemu fory dawać, nie? Tamtym fałszować, zwalniać, przyśpieszać…

***

Tat: - Dyrygent powinien go op****olić: panie, to niegodne Szopena!

***

Mam: - On ma chyba nos złamany.
Tat: - Dostał w niuchacza za takie granie.
Mam: - Za te miny.
Tat: - Dyrygent się wściekł.

***

[W trakcie długiego i bezfortepianowego wstępu do koncertu e-mol]
Tat: - Widzisz, gościu, i pocoś sobie wziął koncert e-mol? Nie pograsz sobie, chłopie... Chopin Cię w ciula zrobił...
Mam: - Tam Chopin, to orkiestra go w ciula robi!


I tak w miłej atmosferze sobie wieczór upływa...

A na razie mam prośbę do współuczestników konkursu na plakat promujący kierunek architektura krajobrazu. Prześlijcie mi, proszę, swoje plakaty. Uważam, że są warte opublikowania na blogu. Imiona i nazwiska jak zawsze zostaną zakryte. Ale podpisania ich pseudonimami mi chyba nie odmówicie;)

czwartek, 14 października 2010

Biennale Architektury Krajobrazu

Oj, wakacje coś nie służą prowadzeniu bloga... Niby więcej czasu, a okazuje się, że zawsze jest coś innego do zrobienia. A może to dlatego, że to taki mało twórczy okres w roku. Studenci tylko wypoczywają, tyją i marnotrawią czas, a ich wysiłek umysłowy ogranicza się do dylematu czy lepiej jest wylegiwać się w hamaku w ogrodzie, czy we własnym łóżku.

I proszę mi tu bez takich, że się obijałam, że wakacje mi czmychnęły, że lenistwo, nieróbstwo i marnowanie wolnego czasu! Dobrze wiem czym jest wolny czas i uważam, że dopiero teraz - kiedy doceniłam wartość snu i nicnierobienia - umiem ten czas dobrze wykorzystać.

No dobra, ale do rzeczy.

Jutro będzie moje kierunkowe święto, zorganizowane przez naszą Dobrą, Chojną, Wyrozumiałą I Jedynie Słuszną Uczelnię (sarkazm taki - dla niekumatych...). Zaoferowała nam w związku z nim mnóstwo wykładów na tematy różniste, jakieś poczęstunki i - jejeje! - kiermasz szkółek ogrodniczych. Dla zapaleńca roślinnego, którym jestem, okazja nie do przepuszczenia.

W związku z tym Biennale zorganizowano też konkurs. Należało zaprojektować plakat promujący ów szlachetny i twórczy kierunek jakim jest architektura krajobrazu. Cóż, skusiłam się...


Pomysł podsunięty przez lubego Rumcajsa, wykonanie moje. Zdjęcie zrobione zostało gdzieś w mrocznych zakamarkach Świdnicy. Musiałam je nieco upiększyć, dodając śmieci na pierwszym planie, gruz po prawej i kontener w głębi.

Podoba się? ;)

poniedziałek, 6 września 2010

Twórczość studentów z Zyndranowej

Chatka rzeszowskiego Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich to miejsce magiczne. Ludzie tam znikają w tajemniczy sposób i równie dziwnie się zjawiają, w pamięci przebywających gości często są luki, szybko wyczerpują się zasoby portfelowe, a zamiast nich po kątach pojawiają się znienacka stosiki pustych butelek, niekiedy o malowniczych nazwach, jak "Patyk", "Bieszczady", czy "Platon". Dodatkowego uroku dodaje fakt, że nie ma tam kanalizacji, wodę czerpie się ze studni, a grzeje się paląc własnoręcznie rąbane drewno w piecu, któremu kilka lat temu grupa młodych artystów dorobiła obudowę z pianki poliuretanowej w kształcie gigantycznego kufla z piwem. Człowiek w końcu przyzwyczaja się do tamtejszego rytmu życia, który polega na tym, że wstaje się rano z trudem i ze zdartym gardłem, a kładzie się spać bladym świtem dorzynając jeszcze na gitarach ostatnie piosenki z repertuaru. O, tak, Zyndranowa jest zdecydowanie magicznym miejscem...

Spędziłam z Bratem w chatce Zyndranowskiej ostatni weekend. I było magicznie. Śpiewogranie zaczęło się już około czwartej po południu, kiedy to wstała główna śpiewaczka zmęczona poprzednią nocą, koleżanka F. Nie wiem o której się skończyło, ponoć o szóstej rano. Ja, moje struny głosowe i palce (10 godzin łomotania na gitarze) nie dotrwałyśmy tej godziny. Ale zdążyłam zobaczyć dość. Wszystkiego na raz nie opowiem, więc będzie w częściach.

W pewnym momencie imprezy obecni na niej goście nagle zerwali się i ruszyli w stronę niedużego parkingu przy chatce. Natychmiast się wyczuło, że coś jest na rzeczy, kiedy wszyscy zaczęli świecić latarkami. Okazało się, że któryś z gości poczuł zew sztuki i postanowił przyozdobić jeden z samochodów oblewając go oranżadą z butelki i obsypując piórami z rozprutej chatkowej kołdry. Jego pomysł został entuzjastycznie wprowadzony w życie przez resztę. Efekt swojej twórczości poprawili jeszcze gaśnicą.

Tym właśnie samochodem dnia następnego ja i Brat zabraliśmy się do domu. Nie muszę dodawać, że wszyscy się za nami oglądali częściej niż gdybyśmy jechali najszybszym w Europie kabrioletem po tuningu.

Zafascynowała mnie pomysłowość kierowcy, który, gdy poszedł do sklepu kupić gąbkę do wytarcia przedniej szyby (para+pióra+pył z gaśnicy nie wpływają pozytywnie na widoczność), to wrócił z paczką podpasek.
- Bo gąbek nie mieli...
Kierowca był szczerze zdziwiony faktem, że podpaski pokrywa się z jednej strony klejem i nie potrafił dociec po co się to robi. Więc mu wytłumaczyłam:
- Robi się to po to, aby podpaska nie wyślizgiwała się z ręki przy wycieraniu przedniej szyby w samochodzie.

Odwiedźcie kiedyś chatkę studencką w Zyndranowej. Nie zawiedziecie się. To magiczne miejsce.

Niedługo więcej wspomnień i może parę szkiców magią inspirowanych.

środa, 25 sierpnia 2010

UltraMaryna

Po miesięcznej przerwie wreszcie wracam - niestety, z fotografiami, nie ze skanami, bo dostęp do skanera znowu ograniczony - a razem ze mną po przerwie jeszcze dłuższej wraca Protector Solar! Ale nie sam...

Skoro zły A.B.I.Z.O.L. może mieć swojego pomocnika, to superbohater także nie powinien walczyć sam. Dlatego stworzyłam mu pomocnika, a raczej pomocniczkę - UltraMarynę.

UltraMaryna, jak nazwa sugeruje, jest generalnie niebieska. I, również ze względu na imię (UltraMARYNA, nie?), musi mieć w sobie coś z ludowej dziewoi, stąd spódniczka w łowickie paski, panieński warkocz, czerwone botki a'la pani z puszki Żywca i czerwone korale. Nie, uprzedzam pytanie, nie dorysuję jej chusty w kwiaty.

Czytelnikom pozostawiam wymyślanie Ultramarynie supermocy, poza będącą już zazwyczaj w abonamencie superbohaterów nadludzką siłą.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Szkice archiwalne cz. 2 + rozważania na temat odchudzania

Jestem zdecydowanie przeciwna dietom, głodówkom, anoreksji oraz wszelakim ograniczeniom ilości spożywanego jedzenia!

To dramatyczne oświadczenie wzięło mi się stąd, że ostatnimi czasy przygotowywałam się do pewnych badań lekarskich prowadzonych pod narkozą. Przeklęte badania wymagały przeprowadzenia ponad 24-godzinnej głodówki...

Mnie kazali sobie robić głodówkę! Mnie! Mnie, która ciężko przeżywa dni, w których ilość posiłków wyniosła mniej niż pięć, nie wliczając przekąsek pomiędzy! Ale mówi się trudno, zdrowie ponoć najważniejsze, a badania były konieczne. Pocieszałam się tym, że pomiędzy faszerowaniem się trzy razy dziennie przepisanymi lekami będę mogła spożywać nieograniczone ilości płynów (na przykład herbatka z 10 łyżeczkami cukru, hie hie hie). Słodka naiwności... Owe medykamenty to uniemożliwiły. Po drugiej dawce ("Proszek rozpuścić w 1 litrze niegazowanej wody mineralnej i wypić w ciągu godziny", jak głosiła ulotka) stwierdziłam, że mam dość wszelakich płynów na cały tydzień. Owe trzy litry dziennie przekraczały moje możliwości. Uczucie głodu zabijałam snem. Śniły mi się schabowe, gołąbki i jajka na miękko. To były piękne sny...

Po badaniu, wiedziona ciekawością, zważyłam się. I okazało się, że przytyłam;((( Całe trzy kilo! Z żalu postanowiłam spustoszyć lodówkę. W końcu teraz już mi wolno. No, i trzeba wrócić do starej wagi, nie? Myślę, że dieta z pięciu posiłków dziennie plus zakąski będzie w sam raz.

Ale dosyć mojego użalania się nad sobą. Szkicownik musi być szkicownikiem, a ponieważ nie udało mi się ostatnio wysmażyć nic ciekawego (chociaż planów było wiele) wrzucam dwa epizody z Frankiem w roli głównej.


niedziela, 18 lipca 2010

Szkice archiwalne

Znowu opóźnienia... Ehh...

Robiąc porządki w swoim pokoju natknęłam się na zeszyt ze starymi rysunkami jeszcze z lat licealnych i początku studiów. Tak odnalazły się moje stare komiksy, pierwsze szkice mangowe, jakieś takie kreski tworzone z nudów przez znajomych... Ot, cała masa skarbów. Ale nie, nie wrzucę tutaj wszystkiego od razu! Ten skromny zeszycik będzie dla mnie kołem ratunkowym w chwilach marazmu twórczego, kiedy nie będzie co pokazywać na blogu, buehehe...

W owych czasach pochłonięta byłam rysowaniem perypetii moich tak zwanych "Dzieci" - czyli czterech różnosubkulturowych koleżków.


W niektórych odcinkach pojawiały się wątki autobiograficzne, tak jak tutaj:

Nie, mój brat nie jest skejtem, a ja nie urodziłam się zagorzałą zwolenniczką metalu. Jednak motyw walk bratersko-siostrzanych jest u nas żywy i zawsze mnie inspirował.

Zdarzały się też pierwsze rysunki mangokształtne, które jako tako nadają się do pokazania:


O dziwo, są też rysunki z gimnazjum! Towarzystwo klasowe stwierdziło, że portret poniżej świetnie oddaje charakter powszechnie nielubianej pani z przyrody (pani z przyrody niech się nie obraża jak to znajdzie:P)


I na razie to tyle. Reszta będzie na następny raz.

środa, 30 czerwca 2010

:D

Ogłaszam koniec przerwy sesyjnej w Szkicowniku! W najbliższym czasie wygrzebię jakieś szkice. Na razie krótko podsumuję tegoroczne zakończenie roku akademickiego (które na dobrą sprawę jeszcze nie nastąpiło...).

Semestr oceniam pośrednio - było ani ciężko, ani lekko. Zdarzyły się, niestety, owe bezsenne noce przed terminami oddawania projektów, ale dało się je przełknąć. Wyrozumiałością wykazał się (znowu! Złoty człowiek, oby więcej takich!) pan doktor Generał, który na pytanie do kiedy mamy mu oddać prace, odparł:

- No, to wiecie jak jest. Ja we Wrocławiu jestem do czwartego, potem jadę z wami na plener i dalej jestem już do końca lipca.

Natomiast samą siebie przeszła pewna profesora, która zażyczyła sobie aby złożyć nasze indeksy na jej półkę w sekretariacie, gdzie ona je znajdzie i podpisze. Potem znikła na jakieś trzy tygodnie nie wypisując ani jednej oceny. Była niedostępna ani na naszej uczelni, ani na sąsiadce-polibudzie - zapewne wylądowała tam, gdzie lądują te rzeczy, których nigdy nie można znaleźć kiedy są najbardziej potrzebne. Nagle zjawiła się pod koniec miesiąca, zebrała te indeksy, które najbardziej oporni nadal zostawiali w sekretariacie, wszystkie, zdaje się, podpisała, a jeden zgubiła - ten koleżanki Curie.

Ja tymczasem zerwałam się z łańcucha i uciekłam do domu, robiąc tym samym w konia koleżanki z roku, które szykowały dla mnie niespodziankę urodzinową (nie wiedziałam! Naprawdę!). Teraz rezyduję sobie bez zmartwień w moim Godsglory, obijam się, tyję i jestem szczęśliwa. Przynajmniej na razie, bo od jutra zaczynam praktyki w gminie.

czwartek, 10 czerwca 2010

Portret

Drobna przerwa w kształceniu. Ileż można się uczyć.

Udało mi się wreszcie dostać skan jednego z rysunków Zielarki (było trudno, głównie przez moje i jej kłopoty z pamięcią). Jest to fragment twórczości mieszkańców pewnego tajemniczego pokoju w akademiku Centaur. A ich twórczość jest równie tajemnicza jak pomieszczenie, które zasiedlają.Rysunek przedstawia moją skromną osobę. Autorka dzieła twierdzi, że to fioletowe w gardle to czarna dziura.

Mam cichą nadzieję, że portret nie miał być delikatną sugestią Zielarki, że mieszkańcy Centaura oglądają mnie z jednej perspektywy...

czwartek, 3 czerwca 2010

Delay

I znowu opóźnienia w szkicowniku! Proszę o wybaczenie, ale te mogą potrwać nieco dłużej. A to dlatego, że zbliża się dosyć zajmująca część roku akademickiego. Muszę sobie na razie darować radosne formy wyrazu twórczego, a zająć się tymi mniej radosnymi. A czytelnikom w oczekiwaniu na świeży post polecam przysiąść do kartki i ołówka i spróbować narysować coś ciekawego. A potem bez krępacji wysłać to do mnie, bym mogła zamieścić to na blogu z Waszym podpisem:P

piątek, 21 maja 2010

Z twórczości Porucznika

Wpis o Protectorze Solarze doczekał się odpowiedzi. Przedstawiam Wam mrocznego Abizola i jego ciapowatego pomocnika Papę Na Lepiku autorstwa Porucznika.
Master A.B.I.Z.O.L. ...

...oraz jakże uroczo platfusowaty Papa Na Lepiku.

Porucznik podkreślił, że to na razie wersje rozwojowe - czyli możemy się spodziewać czegoś więcej (armii murłat?). Rozwinięcie skrótu ABIZOL też ma się jeszcze zmienić, poza wymienionym tu na rysunku pojawiła się propozycja Autonomicznej Bitumicznej Inteligencji z ZOL-em do dopracowania.

Czekam na formy twórczości pozostałych ludzi, którym los Protectora Solara nie jest obojętny;) Tymczasem jednak ewakuuję się ze stolicy Dolnego Śląska do miasteczka pobliskiego, bo atmosfera narastającej paniki, spowodowanej zbliżającą się falą powodziową, staje się nie do zniesienia.

A może powódź jest kolejnym efektem szalonych knowań straszliwego ABIZOL-u? Jak na ten jawny atak odpowie nasz słoneczny superbohater? Tego być może dowiemy się już wkrótce.

Niech filtry przeciwsłoneczne będą z Wami!

poniedziałek, 10 maja 2010

Narodziny superbohatera

Troszeczkę się zapuściłam z postami. Przy zakładaniu bloga obiecałam sobie, że będę go uzupełniać co tydzień, ale ostatnio przeszkodził mi natłok spraw bieżących. Dzisiaj uzupełnienie.

Niegdyś wspomniałam czytelnikom o pewnej postaci, którą dzisiaj przedstawię dokładniej...

Protector Solar narodził się prawdopodobnie na II roku moich studiów. Wtedy to razem z koleżanką z ławki Curie (znowu Curie! Inspirująca z niej osoba, nie ma co;)) zafascynowałyśmy się hiszpańskim brzmieniem słowa oznaczającego krem przeciwsłoneczny. Jednogłośnie stwierdziłyśmy, że przypomina ono imię superbohatera. Chwyciłam więc ołówek i urealniłam nasze skojarzenie.

Dalej historia potoczyła się już sama. Ponieważ każdy superbohater musi mieć jakiegoś wroga, razem z innymi znajomymi, m. in. z Lalą, Zielarką, Porucznikiem, Bosą i Tłelfą, zaczęliśmy tworzyć całą plejadę gwiazd. Zainspirowaliśmy się hasłami ze znienawidzonego przez nas ówcześnie budownictwa. Czarnym Charakterem stał się demoniczny Abizol, który miał ciapowatego pomocnika o imieniu Papa Na Lepiku. Jak każdy Wielki Zły, Abizol musiał mieć rzeszę ślepo mu oddanych, krwiożerczych potworów, stworzyliśmy więc armię Murłat, które pozbywały się przeciwnika zabijając dechami.

Czarne charaktery, ani perypetie Protectora Solara nie zostały na razie narysowane. No, może poza zamieszczonym poniżej epizodem z kłączami kosaćca.

czwartek, 29 kwietnia 2010

Kur*a mac 72

Kilka zdjęć z życia architektów krajobrazu.

Uwiecznione tu zostały chwile tuż przed oddaniem projektu na konkurs. W pracy brało udział 9 osób oraz ich komputery.

Centrum sterowania światem w ryjcu w Centaurowie.

Próby czcionek przed ustaleniem ostatecznej wersji plakatu, który miał iść do druku. Później pojawiła się propozycja nazwy dla naszej grupy projektowej, zainspirowana hasłami z kartki ("Nazwijmy się 'Kur*a mac 72'!"), ale się nie przyjęła.

A to malownicza decha, którą znalazłam w ryjcu. Osoby nawiedzające pomieszczenie pokryły ją szczelnie różnymi sentencjami. Większość świadczyła o tym, że ich autorzy wcale nie chcą być tam, gdzie się właśnie znaleźli. Na zdjęciu, niestety, nie da się ich wszystkich odczytać, ale z tego, co pamiętam, napisano tam m. in.:

Ryjec - miejsce spotkań.
Precz z grafami!
Znowu tu jestem. Znowu cierpię.
Gdyby ryjec był niebem, byłbym już świętym - tyle czasu tu k***a spędzam.

I tak dalej, i tak dalej...

czwartek, 22 kwietnia 2010

W steeepieee szerokiiim...

Prawie wszyscy wiedzą, że rysuję. Bliżsi znajomi wiedzą, że z nudów rysuję mangi. Niektórzy wiedzą, że interesuję się siedemnastowieczną historią polską i kulturą sarmacką. Prezentuję nietypowy efekt połączenia tych pasji.

Pokazując go światłu dziennemu mam cichą nadzieję, że stanie się on zapowiedzią większego przedsięwzięcia, któe kołacze mi się w głowie od dłuższego czasu. Ale, ponieważ znam swój zapał do podobnych pomysłów, nie zdradzę więcej szczegółów, żeby nie zapeszyć.

środa, 14 kwietnia 2010

Szkice botaniczne

Szkicownik Szkicownikiem, a do tej pory nie pojawił się na nim żaden rysunek. Pora to nadrobić.

Dzisiaj na zajęciach z szaty roślinnej mieliśmy za zadanie rysować organy przetrwalnikowe bylin. Mi przydzielono kłącze bliżej niezidentyfikowanej rośliny, pewnie irysa. Naszkicowałam.
Z koleżanką z ławki, Curie, stwierdziłyśmy, że na rysunku kłącze irysa przypomina wyjątkowo nieprzyjemnego i złośliwego kosmitę. Poprawiłam więc atrakcyjność mojego rysunku i dorysowałam superbohatera mającego chronić naszą biedną planetę przed najeźdźcą z kosmosu.

Superbohater nazywa się Protector Solar. Sam jako postać powstał nieco wcześniej, podczas zeszłorocznych zmagań naszego roku z językiem hiszpańskim. Ale to już temat na osobną historię, przybliżę ją innym razem.

Prowadząca zaliczyła rysunek. O czym zresztą świadczy podpis w rogu kartki.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Rozważania narzeczeńskie

Nie dalej jak kilka dni temu byłam świadkiem takiego dialogu między moimi rodzicielami:

Tat: Gdzie moje jabłko z połoniny?
(Tat miał tu na myśli jabłko, które dzień wcześniej zabrał ze sobą jako suchy prowiant na jednodniowy wypad w Bieszczady. Nie zjadł go w końcu i przywiózł z powrotem)
Mam: Zjadłam je.
Tat: Co? Jak to? Moje jabłko?
Mam: Leżało samotne i biedne to zjadłam.
Tat: Moje jabłko z połoniny! Trzeba było samej je sobie zawieźć w góry i wnieść tam i z powrotem.
Mam: A pocałuj mnie w tam i z powrotem.

Rozmowa dość absurdalna. Ale tego typu gry słowne dominują w naszych relacjach rodzinnych. Kiedy się nad tym dłużej zastanowiłam, zadałam sobie pytanie czy rodzice mego miłego Rumcajsa (spokojne i ułożone małżeństwo) na pewno zdają sobie sprawę z tego w jaką rodzinę wżenia się ich syn. Pocieszyłam się myślą, że w pełnej krasie poznają się dopiero na weselu - a wtedy będzie już za późno.

piątek, 9 kwietnia 2010

Na początku...

Dnia dzisiejszego, ledwo zaczętego (godzina 00:36, normalni ludzie o tej porze śpią albo bawią się gdzieś na imprezie) szanowna Pani Autorka vel. Spore_Ka vel. ja założyła w internecie szkicownik.

Po cóż to uczyniła - Bóg jeden raczy wiedzieć. Czasem różne pomysły łażą człowiekowi po głowie, niektóre mądre, większość raczej nie, czasem jakieś historyjki, postacie, widoki, a człowiek nagle nabiera chęci, żeby je gdzieś uwiecznić, bo a nuż w następnym meandrze i tak już pokręconego umysłu gdzieś się zaplączą i zgubią. Notuje się więc te myśli bądź rysuje na kartkach różnakich, tych, które akurat się znajdą pod ręką, ozdabia jakimiś na żywioł stworzonymi rysuneczkami - kwiatkami, serduszkami, esami-floresami, czasem jakiś landszafcik się pojawi - a potem pakuje się to-to do szuflady, aż po kilku latach uzbiera się tego gruba teczka. A jej zawartość - pożal się Boże! - jest podobna i do tego umysłu, który ją zapełnił, i do tej szuflady. Trochę ważnych papierów się tam znajdzie, kilka zmiętych albo podartych kartek, plik odręcznych notatek na starych kserówkach, garść obierków z temperówki, szczypta kurzu, a najwięcej - rysunków. Rysunków własnych i cudzych, otrzymanych w prezencie od kolegów i koleżanek, najczęściej równie dziwacznych jak Autorka. Dziwolągi w końcu powinny trzymać się razem, jak powiedział pewien gadatliwy Osioł, dzisiejsza gwiazda popkultury.

Tadaaaaa! Po kilku latach kolekcjonowania Szkicownik się otwiera. Pogrzeb w nim trochę, drogi czytelniku, a może wśród papierów i obierków z ołówków znajdziesz i coś dla siebie.