piątek, 5 grudnia 2014

Bareja wiecznie żywy

Działo się to w czasach, kiedy byłam jeszcze nieobronioną magistrantką, ale już nie studentką. Uczelnia nagle dała mi o sobie znać - musiałam złożyć podanie o zachowanie tematu pracy magisterskiej. Dokument ów skierowany był do dziekana, w treści zawierał moją prośbę oraz opinię promotora. Tak się jakoś złożyło, że promotor mój w owym czasie był jednocześnie świeżo upieczonym dziekanem, do którego się zwracałam. Na papierze wyglądało to nawet zabawnie – adresat popiera prośbę do siebie samego o wyrażenie zgody. Uśmiechałam się pobłażliwie półgębkiem kiedy promotor podpisywał podanie, a potem z takim samym uśmiechem mi je podawał. Cóż, nie takie rzeczy na uczelni się widziało.

Z gotowym dokumentem wybrałam się do dziekanatu i złożyłam go przed panią za biurkiem. Ta wzięła kartkę do ręki, przeczytała, po czym zwróciła się do mnie ze słowami: - Trzeba będzie napisać jeszcze raz.

Na szczęście humor miała dobry i wytłumaczyła mi co jest nie tak. Z tym samym pobłażliwym półuśmiechem, który jeszcze przed chwilą gościł na twarzy mojej i promotora, wyjaśniła, że osoba, która ma wyrazić zgodę, nie może jednocześnie popierać prośby. To sprzeczność, nieprawidłowość, błąd. Ja natomiast stałam przed nią i kiwałam głową. Nie, żebym rozumiała. Raczej przyjmowałam do wiadomości to, co mi referowano.

Po pięciu latach studiów nauczyłam się, że funkcjonowania szkolnictwa wyższego się nie ROZUMIE, tylko PRZYJMUJE DO WIADOMOŚCI. Uczelnie, choć od ponad dwudziestu lat nurzają się w kapitalizmie, mentalnie i organizacyjnie pozostają w Peerelu. Większości ich spraw pojąć czy zmieścić w logicznych ramach się nie da. Jak w Barejowskim „Misiu” – tu absurd goni absurd.

Absurdem była na przykład sytuacja, w której w jednym z akademików zabraniano używania „farelek”, podczas gdy równocześnie drastycznie przykręcono ogrzewanie. Temperatura w pokojach bez dodatkowego nagrzewania spadała poniżej 15 stopni Celsjusza.

Absurdem było, że, teoretycznie mając raz w semestrze dwa przedmioty do wyboru, ani razu ich nie wybieraliśmy. Odgórnie narzucał nam je jeden z dziekanów. Mimo to, wszędzie w dokumentach zajęcia te funkcjonowały jako „do wyboru”.

Absurdem było, że uczelnia, chcąc iść z duchem czasu, zorganizowała część kursów on-line, nie zapewniając równocześnie porządnego Internetu w akademikach.

Absurdalna była reakcja pani przyjmującej podania o stypendia, która stwierdziła, że czynny udział w konferencjach nie jest osiągnięciem naukowym („przecież wy tam tylko siedzicie i słuchacie!”) i należy je wykreślić. Jednak, kiedy przereferowałyśmy podania pisząc zamiast „udziału w konferencji” „wystąpienie na konferencji”, przyjęła je bez mrugnięcia okiem.

Człowiek, żyjąc na co dzień w takim środowisku, musi wytworzyć mechanizmy obronne przed atakującym go zewsząd absurdem. Inaczej zwariuje. Studenci i pracownicy szybko się uodparniają na uczelniane paradoksy i po jakimś czasie każdy kolejny przyjmują z pobłażliwym półuśmiechem. Nie takie rzeczy już widzieli. Dziwić się nie będą, próbować zrozumieć też nie, bo po co? O wiele łatwiej, zamiast podejmować bezsensowną walkę, jest zaakceptować ten stan, wtopić się w niego, wskoczyć w nurt i popłynąć, wykorzystując każdą lukę, każde niedopatrzenie, każdą nieścisłość – aby przetrwać. Ludzie nieraz się dziwią dlaczego studenci często bezmyślnie robią rzeczy głupie, nielogiczne czy bezsensowne. Odpowiedź jest prosta – życie uczelniane ich nauczyło, że zastanawiać się nie warto; lepiej coś zrobić, odwalić i popłynąć dalej rzeką absurdu.

Pani z dziekanatu, tłumacząc mi błąd w podaniu, zdawała się pytać mnie wzrokiem „nie zauważyła pani tej sprzeczności?”. Cóż, proszę pani – zauważyłam. Ale nie zastanawiałam się. Po co? Nie takie rzeczy już widziałam.

niedziela, 12 października 2014

Pozdrowienia z antypodów

To był pierwszy taki nasz wyjazd. Pierwszy poza kontynent, pierwszy na południową półkulę i pierwszy w tropiki. Podróż życia. Powtórzymy ją kiedyś jeszcze? Mam nadzieję, że tak.

We wrześniu wyprawiliśmy się na czerwony kontynent. Sami nie wiemy co nam strzeliło do łba, żeby wyjechać w tak daleką podróż. Po prostu pewnego dnia nagle stwierdziliśmy: raz się żyje i zabraliśmy się za przygotowania. Na początku naszej jesieni spakowaliśmy się, oddaliśmy klucze do mieszkania Zielarce i pojechaliśmy. Przed wyjazdem zostawiliśmy jej jeszcze list z instrukcjami:

DROGA ZIELARKO!

[tu nieistotne w treści wskazówki co do odkręcania zaworów, podlewania zielska i pilnowania lodówki]

PS. Czekolada wcale nie jest dla Ciebie, ma tylko drażnić Twój wzrok i podniebienie.
[...]



Zielarka nie pozostała dłużna. Po powrocie znaleźliśmy na stole odpowiedź:

HEJ RUMCAJSOWIE!

1. Pierwszego dnia byłam z mamą, to niewiele mogłam zdziałać. Odkręcałam na chama wodę i pominęłam w podlewaniu kilka kwiatków. Nie mogłam też niczego wynieść. Za to udało mi się bez świadków odłączyć lodówkę - tak jakbym gasiła światło...

2. Dziś czwartek. Jestem na rowerze to niewiele wyniosę. Znalazłam trochę nic nie wartej biżuterii, ale to w lombardzie wszystko kupią. Lodówka pływa, za to kwiatki podlewam domestosem. :)

3. Mamy środę! Kwitną rozchodniki. Rano było tak zimno, że skrobaliśmy szyby... Biorę dziś telewizor. PS. Jadąc ul. Prądzyńskiego zaliczyłam wszystkie kupy. Przekraczając progi Waszych pokoi zapomniałam zdjąć buty. Buziaki :)

4. Pamiętacie jak pisałam, że odkręciłam wodę? :D Zlewy zatkałam korkami. Leje się już na parterze. Macie coś jeszcze cennego do wyniesienia?

Rozejrzeliśmy się po mieszkaniu i, o dziwo, zauważyliśmy telewizor na miejscu. Najwyraźniej nie zmieścił się na bagażniku roweru.

A jak było na samych antypodach? Cóż... Ciężko streścić w kilku zdaniach kraj, który jest tak diametralnie INNY. Klimat jest inny, roślinność rośnie inna, zwierzaki hasają inne, ziemia ma inny, czerwony kolor, słońce też jakoś inaczej biegnie po nieboskłonie, bo jest po północnej stronie i porusza się w lewo, zamiast, jak Pan Bóg przykazał, w prawo. Ludzie też przez to są inni, spokojni, uśmiechnięci, zadowoleni, zagadują się po przyjacielsku i w ogóle się nie spieszą. Jakie to dziwne zjawisko w kraju, w którym przecież połowa żyjących organizmów chce cię zabić.

Przez całą trzytygodniową podróż udało nam się zwiedzić Melbourne i Sydney, zobaczyć pająka wielkości dłoni w przydomowym ogródku, dotknąć tego wielkiego czerwonego kamulca w centrum outbacku, pływać na rafie z rekinem, podziwiać gwiazdy na pustyni, przebiec po paru górach i wąwozach, porzucać bumerangiem, zjeść burgera z wielbłąda "dla dobra środowiska", naoglądać się aborygeńskiej sztuki i zapoznać z miejscową fauną i florą. Australijczycy doskonale zdają sobie sprawę z odmienności ich ojczyzny od reszty świata i nie skąpią obcokrajowcom okazji do bezpośredniego kontaktu z, na przykład, kangurami, wombatami, kolczatką, dziobakiem i kukaburą.

Jednak największym powodzeniem cieszyły się oczywiście misie koala - tulone, głaskane i podziwiane pośród morza zachwytów i okrzyków radości. Same koale okazywały mniejszy entuzjazm, ale ciężko wymagać entuzjazmu od istot, które śpią 20 godzin na dobę.


Dla mnie, oczywiście, poza zwierzętami niesamowite były też rośliny - chociażby paprocie drzewiaste, setki gatunków eukaliptusów, rododendrony wielkości domów, banksje, dęby pustynne, a na północy również storczyki. Piękny kraj, żyć, nie umierać...

Na pewno będę wszystkim Australię polecać. Masz okazję - leć. Nie masz - zrób wszystko, żeby taka okazja się znalazła. Brakuje forsy? Sprzedaj samochód. Nie masz samochodu - sprzedaj telewizor, nie masz telewizora - sprzedaj lodówkę, nie masz lodówki, i tak dalej, i dalej, i dalej... Ale jedź. Naprawdę warto. Chociażby żeby potrzymać tego flegmatycznego koalę.

PS. Po powrocie ze sterty prania wygrzebałam małe nasionko. Musiało się zapodziać w ubraniu podczas spacerów w buszu. Pokazałam je Rumcajsowi, mówiąc: - Wsadzę je do doniczki, może coś wyrośnie.
- Tak! - ucieszył się luby Rumcajs - Na przykład eukaliptus! A na nim zakwitną małe koale! :D

niedziela, 17 sierpnia 2014

Zmiany, zmiany...

Witajcie!

Tym razem nie będzie usprawiedliwień co do zapuszczania bloga - stali czytelnicy i tak nie uwierzą w moje kolejne zapewnienia o systematyczności, nowi szybko się przyzwyczają. Ciągłe zmiany i konieczność wiecznego dostosowywania się do nich jak widać nie służą regularnemu prowadzeniu bloga. Cóż poradzić.

A zmieniało się sporo. Mój szturm na rynek pracy w końcu zaowocował posadą w branży reklamowo-poligraficznej, potem przyszła obrona, później nagła zmiana pracy, okres względnego spokoju (o ile w branży reklamowej w ogóle można mówić o spokoju), kolejna zmiana pracy - i nagle wylądowałam w zawodzie! W międzyczasie powpadało też kilka własnych zleceń i wolontariatów, przez co odebrałam sobie ostatnie resztki wolnego czasu.

Pierwsza posada (specjalista ds. obsługi klienta, okazjonalnie grafik) okazała się być cholernie stresująca. Polegała głównie na obsługiwaniu systemu, który w założeniu miał mi ułatwiać pracę. Skutek był odwrotny, w pierwszym miesiącu straciłam 5 kilo wagi. Nauczyłam się za to działać pod presją czasu i klientów.

Klient to w ogóle jest ciekawe zjawisko, taki osobny gatunek człowieka, nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego jak niezwykły i różnorodny. Najciekawsze w nim zaś jest to, że potrafi współistnieć z innym gatunkiem w tym samym organizmie - osoba będzie się zupełnie inaczej zachowywać będąc klientem i nim nie będąc. Taki Doktor Jekyll i Mr Hyde.


Generalnie praca z klientami potrafi człowieka wiele nauczyć. Nie tylko znieczulicy, empatii również.


Po przeniesieniu do innej firmy (specjalista ds. obsługi klienta, grafik, okazjonalnie pracownik warsztatu, handlowiec, manager projektu) odrobinę ochłonęłam. Praca nadal stresowała, ani się obejrzałam a w niecały rok uciekły mi gdzieś kolejne 4 kilogramy, niemniej jednak w końcu zaczęłam opanowywać ten reklamowy chaos. A może to pierwszy chrzest bojowy mnie uodpornił? W pewnym momencie jednak uświadomiłam sobie, że czegoś mi brakuje i nie do końca odpowiadał mi fakt, że wylądowałam w pracy poza wymarzonym, świadomie wybranym i mozolnie kształconym kierunkiem.

Ta natrętna myśl doprowadziła mnie do kolejnej zmiany - znalazłam posadę w firmie ogrodniczej. Praca okazała się przyjemna, pracuję częściowo projektowo, a częściowo fizycznie, kopiąc, sadząc, tnąc, nawożąc, patrząc, dotykając, wąchając, generalnie - w końcu mam bliski (można rzec: organoleptyczny) kontakt z branżą. Z pracy wracam umorusana jak nieboskie stworzenie, wywołując zgorszenie w środkach komunikacji publicznej.


Nie ukrywam, sprawia mi to niebotyczną przyjemność.

Waga w końcu się zatrzymała, podniosła o dwa kilo i póki co stoi. Ale co schudłam - to moje :P