czwartek, 27 grudnia 2012

Co będziemy wspominać?


Pamiętam z wczesnych lat dziecięcych spotkania towarzyskie moich rodziców. Dorośli, często już pobrani i dzieciaci, zbierali się w gronie przyjaciół na długich rozmowach przy kawie, przekąskach, czasem czymś mocniejszym. Pociechy puszczali samopas, aby w kąciku oddały się swoim własnym sprawom. Dyskusje ciągnęły się do późnych godzin nocnych, nieraz do momentu kiedy zmęczona harcami dzieciarnia, na wpół śpiąca, musiała być na rękach zanoszona do samochodów i odwożona do domu. 

Zdarzało się, że rozmowy dorosłych schodziły na wspomnienia z dzieciństwa. To były ciekawe czasy – Polska Ludowa, lata prosperity, potem kryzys, Solidarność i stan wojenny. Świat niestabilny, zmieniający się jak w kalejdoskopie, wypełniony dobrami, których dziś się już nie uświadczy. Dorośli wspominali zatem gwiazdy młodości – Rodowiczkę, Niemena i Czerwone Gitary. Dorzucali do tego kultowe produkcje, zarówno te z rzadka przeciekające z Zachodu – jak „Bonanza”, „Niewolnica Izaura” – jak i rodzime – „Czterej Pancerni” i „Wojna domowa”. Przypominano sobie charakterystyczną modę z dużymi okularami, koszulami flanelowymi i wymarzonymi ciuchami z peweksu. Rozpływano się nad niepowtarzalnymi smakami dzieciństwa, jak deficytowe pomarańcze, oranżada czy kryzysowy produkt czekoladopodobny. 

Wspomnienia ożywały, a my, młodziutkie latorośle, niby zajmowaliśmy się własnymi zabawami, ale również przysłuchiwaliśmy się od czasu do czasu. Nic dziwnego, opowieści były dla nas jak baśnie ze świata zupełnie nam przecież nieznanego. I zawsze wtedy znajdował się ktoś, kto, zauważywszy nasze dziecięce zainteresowanie, rzucał ku nam, ni to ze współczuciem, ni to z wyższością, zdanie – Wasze pokolenie będzie pokrzywdzone. 

Widząc nasze nierozumiejące spojrzenia dodawał – Jesteście wychowani na dobrobycie. Nie będziecie mieli czego wspominać. 

Minęło kilkanaście lat. Teraz to ja i moi rówieśnicy zbieramy się na towarzyskich spotkaniach. Zdarza się, że rozmowy schodzą na wspomnienia z dzieciństwa. To były ciekawe czasy – ostatnia dekada wieku, początek kapitalizmu i popeerelowski kraj zachłystujący się Zachodem. Świat niestabilny, zmieniający się jak w kalejdoskopie, wypełniony dobrami, których dziś się już nie uświadczy. Wspominamy zatem produkcje kinowe i telewizyjne, zwłaszcza te zagraniczne z lat osiemdziesiątych, docierające do nas z opóźnieniem – choćby „MacGyver” i „Drużyna A”. Śmiejemy się z gwiazd i seriali, takich jak „Backstreet Boys” i „Dynastia”, które wtedy były kultowe, a dziś są synonimem kiczu. Dorzucamy nietypowe rozrywki i pasje kolekcjonerskie: Tazzo’sy, karteczki do segregatorów, gry w gumę, państwa-miasta, podchody. Przypominają się różne artykuły spożywcze, jak soki w woreczkach, lody w kulkach, gumy Shock – tak przez nas uwielbiane, a wyklinane przez dietetyków. Wspominamy też kultowe kreskówki o superbohaterach, stare animacje studia Se-Ma-For i wchodzące wtedy dopiero na nasz rynek pierwsze mangi i anime. Rozpływamy się nad kiczowatą modą w stylu butów z diodami, legginsów w nadruki z postaciami z bajek i fryzur na trwałej. 

Wspomnienia ożywają, rozmowa nabiera kolorów, twarze się rozmarzają. I zawsze wtedy w ten nastrój wbija się ktoś ze zdaniem: - Kolejne pokolenie będzie pokrzywdzone. 

- Co? – doda widząc moje nierozumiejące spojrzenie – No przecież sama powiedz. Czy oni będą mieli co wspominać?

niedziela, 2 grudnia 2012

Szkice archiwalne: z "Subkultury"

Nie będę ukrywać, że życie akademickie, choć oficjalnie już za mną, dostarczało i wciąż dostarcza mi wielu cennych inspiracji...

Dziś kolejny obrazek wygrzebany z dna folderu. Jest to komiks z cyklu historyjek, nazywanego przeze mnie "Subkulturą", a traktującego o czterech koleżkach - hipisie, metalu, rastafarianinie i skejcie. Odcinek ten powstał przed pięciu laty na zajęciach z geodezji. W rolach głównych: metal Gicał i rastaman Ali.

czwartek, 15 listopada 2012

Parę zmian...

Tak, tak, szykują się zmiany w Szkicowniku. Ponieważ usługodawca stale poszerza oferty i dostępne opcje, postanowiłam nieco z nich skorzystać.

Niektórzy pewnie zauważyli drobne zmiany w wyglądzie. Owszem, blog już dawno potrzebował odświeżenia. A ponieważ szykuję się do szturmu na rynek pracy, gdzie własna strona może być atutem, postanowiłam zrobić ze Szkicownika w miarę schludną wizytówkę. Marzy mi się portfolio w jednej z zakładek, może pojawi się też coś w rodzaju cv lub przedstawienia autorki (przed czym tak bardzo się wzbraniałam, ehh...).

Nie zamierzam zmieniać rysunkowo-graficzno-literackiej formy bloga. Z Waszych wypowiedzi i własnych obserwacji wnioskuję, że się sprawdza. Jednakże zdjęcia i rysunki planuję wzbogacić o znak wodny, ponieważ zauważyłam, że zaczęły wyciekać do sieci i to bez podawania źródła (Push3k, ty @%$#%$!!!).

Chciałabym także wprowadzić kolejne dłuższe cykle (poza istniejącymi już "Szkicami archiwalnymi" i felietonami), w tym jeden hybrydowy, rysunkowo-literacki. To na razie jednak wciąż jest pomysł, do jego realizacji zapewne musi upłynąć nieco czasu. Także cierpliwości i do usłyszenia przeczytania!

niedziela, 11 listopada 2012

To jest wojna, drogie panie


Nie czujecie się czasem atakowani? Ja owszem. To taki dziwny stan – poczucie zagrożenia, które nieustannie ci towarzyszy, ale zdajesz sobie z niego sprawę tylko raz na jakiś czas. Ale nie wolno dać się zwieść pozorom, niebezpieczeństwo czyha.

Bo one patrzą. Obserwują. I polują, chociaż może nam się wydawać, że jest odwrotnie, że to my jesteśmy łowcami. Przeciwnikami są wielce zdradliwymi, gdyż świetnie umieją kusić swymi wdziękami i podszywać się pod sprzymierzeńców. Zaś najgorsze jest, że mogą zaatakować wszędzie. Czają się w domu, na ulicy, w tramwaju, centrach handlowych, nawet w kolejce do lekarza. Wystarczy tylko, że znajdzie się pod ręką kolorowe czasopismo lub reklama – i już rozpoczyna się ofensywa.

Nie ma co owijać w bawełnę, drogie panie. To jest wojna. Żyjemy pod ciągłym ostrzałem Rzeczy Ładnych. Owe przedmioty – najczęściej małe, pozornie nic nie znaczące drobiazgi: biżuteria, kapelusze, chustki, apaszki, kosmetyki w kolorowych pudełeczkach i flakonach, bibeloty do domu i ogrodu oraz inne tym podobne urocze artykuły – czatują na nas wszędzie, wytrzeszczają swoje słodkie, ogromniaste oczyska i wrzeszczą cieniutkimi głosikami na całe gardziołka: „KUP MNIE! KUP MNIE! KUP MNIE!” Ponieważ są drobne, szybko rozczulają. Natychmiast pojawia się zgubna i wyrachowana myśl, że taki drobiazg to nic wielkiego, nie trzepnie mocno po koncie, miejsca w garderobie dużo nie zajmie, a humor poprawi, zresztą jak tu nie przygarnąć takiego rozkosznego maleństwa. I ręka sama się wysuwa w kierunku Rzeczy Ładnej.

Najusilniej naprzykrzają się, oczywiście, w sklepach. Wystarczy ledwo musnąć wzrokiem wystawę – a te już szczerzą zębiska, prężą futerko, łaszą się i piszczą. Nieraz będąc w sklepie, z lubym mym Rumcajsem, w momencie silniejszego naporu chowałam się za jego plecami, prosząc aby swoim męskim ramieniem obronił mnie przed tymi wszystkimi Ładnymi Rzeczami.

Czasem udaje się wyjść obronną ręką. Ale zdarza się, że ledwie włos dzieli mnie od zgubnego ruchu dłonią w kierunku portfela. Nachodzą wtedy człowieka myśli, jak się bronić przed taką nawałą, czy w ogóle się da i właściwie po co. Tkwi jednak w mózgu to ostrzegawcze światełko, świadomość, że owa upragniona Rzecz Ładna niedługo po zakupie straci swój urok i stanie się kolejnym, bezużytecznym kawałkiem chińskiego plastiku, zalegającym w szafie. Podejrzewam, że gdyby nie ta lampka, z wielu batalii zakupowych nie wyszłabym zwycięsko.
Kiedy i ten przebłysk zdrowego rozsądku zawodzi, pomaga mi jeszcze spojrzenie na ceny. Dzięki Bogu, te zwykle są nieadekwatne do rzeczywistej wartości artykułu. Nie łudźmy się, Rzecz Ładna, choć z pozoru ładna, pozostaje jedynie bibelotem kiepskiej jakości, wykonywanym masowo w fabrykach, bez dbałości chociażby o ich trwałość. Bo one nie mają być trwałe. Mają być tymczasowe, ulotne, szybko się rozpadające – po to, aby przy następnej wizycie w sklepie klientka połasiła się na kolejną bransoletkę, bo przecież ta ostatnia już się wytarła i nie nadaje się do użytku.
A jednak raz na jakiś czas mój opór zostaje złamany i wzbogacam się o kolejną Rzecz Ładną. Efekt jest taki, że drobiazg ląduje gdzieś na dnie szafy i leży tam przez tygodnie, kompletnie bezużyteczny, aż go nagle przypadkiem znajdę. Tymczasem luby Rumcajs wyrzuca, że nasze maleńkie mieszkanie staje się coraz bardziej zagracone. Między innymi dlatego, że czasami się zatracam i kupuję.
Dlatego należy być uważnym. Bo one patrzą. Obserwują. I polują na nas, chociaż może nam się wydawać, że jest odwrotnie. To wojna, drogie panie. Nie traćcie czujności.

środa, 10 października 2012

Szkice archiwalne: Pamiętne Lato Lądeckie...

Ostatnio w odmętach dysku mojego komputera odnalazły się zdjęcia prac z corocznych plenerów lądeckich. Od razu rzuciło mi się w oczy jedno dzieło. Nie przedstawia ono zbyt wielkiej wartości artystycznej, niemniej jednak jest dla mnie o tyleż cenne, że tworzone prosto z serca.

Było to owo pamiętne lato, kiedy to Lądek przeżywał najazd krwiopijczych insektów, a w jedną z nocy objawiła się MiedzioLala wraz ze swoją śmiercionośną bronią, którą Porucznik nazwał niegdyś Bambosh of Doom. Tradycyjnie mieliśmy malować prace na zadany z góry temat. Poniższy obraz miał się wpisywać w tematykę: "Rytm w przestrzeni". Fakt, że uwieczniłam na nim to, co uwieczniłam, pokazuje chyba dość jasno, co najbardziej dawało się we znaki uczestnikom pleneru w roku 2009. Wrażenia zaiste niezapomniane...


sobota, 6 października 2012

Z dialogów różnych...


Krótki fragment rozmowy telefonicznej z Tatą sprzed kilku dni:

Ja: - Zgłosiłam się do konkursu literackiego.
Tat: - Do konkursu?
Ja: - Tak.
Tat: - Literackiego?
Ja: - Tak.
Tat: - Jesteś literatką?
Po chwili namysłu, mając w pamięci mocno abstrakcyjny zwykle tok myślenia Taty, odparłam: - ...nie.

Jedną z wielu rzeczy, jakie podziwiam w moich rodzicach, jest fakt, że wciąż potrafią mnie zaskoczyć byle rozmową telefoniczną :)

piątek, 31 sierpnia 2012

Audycja z lokowaniem produktu

Na początku ostrzeżenie: będzie mrocznie. I psychodelicznie. Osoby młodociane oraz o skrajnie słabych nerwach proszone są o nieczytanie tego posta.

Co, jednak czytacie dalej? No, cóż, ostrzegałam...

Niech żyją gry słowne! Uwielbiam je! Zwłaszcza te niezamierzone, które podchwytuje ktoś inny i przekształca na własne widzimisię. I tego właśnie przykładem będzie dzisiejszy komiks. Inspiracją stała się popularna jeszcze do niedawna telewizyjna reklama pasty do zębów, w której lekkomyślnie użyto dwuznacznego zdania (patrz: ostatni kadr). Wyrażenie owo, wyrwane z kontekstu, nabierało zupełnie nowego zabarwienia emocjonalnego, czego ja - czytelniczka fantasy i fanka psychodelicznego rocka - nie wahałam się wykorzystać.

Pragnę również ogłosić, że będzie to pierwszy na tym blogu, wieloobrazkowy komiks narysowany w całości W KOLORZE. W końcu się przemogłam. Hip hip - hurra!

A teraz do rzeczy. To było tak...








poniedziałek, 16 lipca 2012

Między ciszą a ciszą


Było to na pierwszym roku studiów. Odwiedzałam właśnie koleżanki Curie i Zielarkę w ich akademiku, a że kolejnego dnia czekało nas kolokwium, zaproponowały aby przejść się pouczyć do „pokoju nauki”. 

Nazwa nic mi nie mówiła, więc się zgodziłam. Zabrałyśmy notatki, wyszłyśmy z pokoju, dziewczyny poprowadziły mnie piętro wyżej i pokazały pomieszczenie w klimacie mocno psychodelicznym. Biel. Mocne światło. Świetlówki pod sufitem. Puste ściany. Smętne stoliki, rozstawione równo po całej sali. Żadnych ozdób, żadnych wyróżników, żadnej marnej paprotki, żadnej odrobiny kameralności. I cisza. Gęsta, oblepiająca, świdrująca w uszach cisza. Sprawiała, że każdy, najmniejszy nawet dźwięk szurnięcia krzesłem czy przewracanej kartki rozcinał przestrzeń, podrywał w górę i ściągał na delikwenta surowe spojrzenia osób oderwanych od nauki. Wytrzymałam dwadzieścia minut, po czym stwierdziłam, że trzeba wiać z tego szpitala. Wstałam (robiąc przy tym oczywiście gorszący harmider i zwracając uwagę wszystkich obecnych), zebrałam notatki, pożegnałam się z koleżankami i wyszłam. 

Było to moje pierwsze spotkanie z ową nieludzką instytucją, jaką jest ryjec. Nie wiem, co mają w głowie dyrektorzy akademików, że pozwalają tworzyć takie miejsca, właściwie w klimacie niczym nie różniące się od pustych sal gimnastycznych przerabianych na egzaminacyjne w okresach maturalnych. Nie rozumiem też ludzi, którzy są tam w stanie się uczyć. Że też nie przeszkadza im w skupieniu sam ryjec…  

Po kontakcie z ryjcem przekonałam się, że cisza ciszy nierówna. Ta zwyczajna, tak uwielbiana przez samotników i poetów, spotykana w miejscach, gdzie ludzi mało albo nie ma ich wcale, jest kojąca, regenerująca i przyjemna. Ta druga natomiast, nienaturalna i wymuszona, tworzy napięcie, kontrast trudny do wytrzymania. Bo z czym może kojarzyć się pomieszczenie pełne ludzi, gdzie nie wydaje się ani jednego dźwięku? Mi natychmiast przychodzą na myśl sytuacje z powieści czy też telewizji – gdy grupie osób ktoś nagle przekazuje straszną nowinę (ktoś umarł, wybuchła bomba, grozi nam trzęsienie ziemi, jesteśmy zakładnikami) i następuje ta krótka, bezdźwięczna chwila gwałtownie narastającego napięcia, która potem przeradza się w atak paniki. 

Mało jeszcze, że klimat. Absolutna cisza panująca w ryjcach przeszkadza również dlatego, że wzmaga kontrast między nią samą, a innymi, pojawiającymi się w niej dźwiękami – chociażby bzyczeniem przelatującej muchy czy wspomnianym już szelestem kartek. Cichutkie zwykle odgłosy w takich warunkach stają się zgrzytem po szkle. Nic dziwnego, że natychmiast podrywają wszystkich w górę. I jak tu się skupić, gdy czujesz na sobie karcący wzrok innych uczących się? 

A wystrój? Toż to nie są warunki do przebywania ludzi! Psycholodzy środowiskowi już dawno odkryli, że człowiek jest istotą terytorialną, że potrzebuje poczucia własnej przestrzeni, kameralności, chociażby iluzji odosobnienia. Ciężko o taki nastrój w pustym, pozbawionym wszelkich przegród, przedmiotów i ozdób pomieszczeniu, gdzie jedynymi meblami są rozstawione równo jak w wojsku stoliki rodem z peerelowskich szkół, a świetlówki dają jaskrawe, szpitalne światło. 

Natomiast ludzie tworzący ryjce jakby nie zdawali sobie z tego sprawy… 

Tak czy siak – po pierwszym spotkaniu z „pokojem nauki” w akademiku, obiecałam sobie, że już tam nie wrócę. Postanowienie złamałam tylko raz, kiedy na trzecim roku robiliśmy projekt w większej grupie. Za zgodą kierowniczki zajęliśmy w ryjcu trzy stoliki, narobiliśmy szumu (no, bo jak tu nie narobić szumu w takich warunkach!) cichymi rozmowami, stukotem w klawiatury laptopów, szeptanymi konsultacjami i temu podobnymi, zarobiliśmy kilka upomnień od innych korzystających (z których zresztą nic sobie nie zrobiliśmy), parę osób wypłoszyliśmy – i tak uprzedziłam się do ryjców ostatecznie. 

Na piątym roku studiów zaś, za namową koleżanek Lali i Bossej, wybrałam się do czytelni w Ossolineum. Łagodne światło. Ciepłe, stonowane kolory. Przytulne, drewniane stoliki, nobliwa lampka i dostęp do prądu przy każdym miejscu. Regały z książkami. Bibliotekarze cichutko gawędzący sobie przy wejściu. Szmer przewracanych kartek. Stukot w klawiatury notebooków. Niewyraźne szemranie, jak w ulu, monotonne, uspokajające. 

Przytulnie. Kameralnie. Cicho. A jednak się da!

piątek, 15 czerwca 2012

Nunchaku

I znowu zapuściłam bloga. Aż się luby Rumcajs za głowę złapał, kiedy zajrzał wczoraj i zobaczył datę ostatniego posta. Także aby poprawić statystyki - piszę dziś.

Jakiś czas temu pojawiłam się w szkole ze spuchniętym okiem. Ot, efekt infekcji. Zazwyczaj przyjaciołom w takich sytuacjach włącza się czarny humor i rzucają uwagi w stylu: "Co, mąż Ci znowu wlał?" Mnie natomiast Towarzystwo powitało hasłem: "Co, mąż Ci wreszcie oddał?". Zaraz potem pojawiły się złośliwe uwagi na temat mojego wykorzystania sprzętów kuchennych w domu, ze szczególnym uwzględnieniem wałka. Ktoś nawet przypomniał sobie, zdaje się, że Zielarka, iż posiadam takowy wałek, a nawet dwa, gdyż jeden otrzymałam od Towarzystwa w prezencie ślubnym, a drugi od Mamy, bez okazji. Zaraz też kolejna osoba stwierdziła, że na pewno już dawno zrobiłam sobie z nich nunchaku...

Hmmmm, nie powiem, troszkę mnie ta rozmowa zaniepokoiła. Czyżbym miała opinię despotycznej żony? Luby Rumcajsie, naprawdę jestem taka zła? :(

Tak, czy siak, wizja wałkowego nunchaku tak mi się spodobała, że musiałam ją sportretować.


 Szybki, czarno-biały szkic na tablecie. Podoba się? ;)

środa, 11 kwietnia 2012

Madame Pytia


Studiując na mojej Jedynie Słusznej, Dobrej I Hojnej Uczelni nieraz zastanawiam się jakim cudem w jednym miejscu można zgromadzić taką ilość, hmmm, nazwijmy to: niezwykłych osobowości. Przemyśleniami dzielę się z towarzyszami niedoli, którzy również dochodzą do wniosku, że osoba rekrutująca prowadzących na uniwerek – wszelkich doktorów, magistrów, profesorów, a nawet panie wydające kurtki w szatni – musi przeprowadzać naprawdę ostrą selekcję. I zapewne jedynym wyznacznikiem użyteczności kandydatów jest dziwaczność. Im jej więcej, tym szanse przyjęcia na stanowisko rosną. 

Ot, chociażby taka pani Pytia. Przydomek swój otrzymała, gdyż zgodnie z Bossą doszłyśmy do wniosku, że pretensjonalnie brzmiąca nazwa nieprzytomnej kapłanki wpadającej w trans idealnie do niej pasuje. 

Madame Pytii nie można rozpatrywać w kategorii osoby, gdyż nie jest ona osobą. Jest zjawiskiem. Niezwykłą, eteryczną istotą, która przez jakąś niebotyczną pomyłkę znalazła się w biologicznym ciele. I, mimo posiadania tegoż ciała, nadal jej dusza w owym eterze się unosi, żyje, mieszka, oddycha, je, śpi i tak dalej. Raz na jakiś czas pani Pytia nawiązuje kontakt ze światem materialnym – w tym także z nami – ale jest to kontakt z dystansu, przez grube zasłony jej własnego, uduchowionego świata. Ubiera się Madame Pytia zdecydowanie nietypowo (tak! To ONA jest chodzącą definicją określenia „ubierać się nietypowo”, nie jacyśtam hipsterzy czy studenci ASP, którzy przy niej mogą być reklamą odzieżowych fast-foodów!), nietypowo się zachowuje i nietypowo wyraża. 

I byłaby sobie pani Pytia taką malowniczą ciekawostką uczelni, dziwaczną, może nawet zabawną, gdyby nie to, że od czasu do czasu jej eteryczne jestestwo musi się zderzyć z rzeczywistością. I są to zderzenia bardzo bolesne. Zwłaszcza dla rzeczywistości. Bowiem na podstawie całego wyżej opisu łatwo wywnioskować jakim pedagogiem jest Pytia. Pani prowadząca zawsze patrzy na świat tylko ze swojego punktu widzenia, program zajęć ustala według własnego widzimisię i uczy tego, co uzna za słuszne, a nie tego, co byłoby nam, studentom, przydatne. Wszelkie próby dialogu raczej spełzają na niczym, gdyż Pytia (jak każdy artysta) cechuje się egoizmem i uznaje, że jej zdanie jest, jeśli nie najważniejsze, to jedynie słuszne. I już. 

Aż w końcu brać studencka podniosła bunt. Poszło kilka skarg i protestów, najpierw do samej Madame Pytii, później do dziekana, wreszcie skończyło się spotkaniem-debatą przy udziale kilku szych z naszej uczelni, studentów i eterycznej prowadzącej. 

Przyznam się, że na spotkaniu nie byłam. Nie zdziwiły mnie jednak ogromne rozbieżności w zeznaniach różnych osób. Największe były, oczywiście, w relacji Pytia-reszta świata. 

Bossa, zgodnie z mą prośbą, narysowała swoją krótką interpretację spotkania:

Ja, na bazie jej szkiców i zeznań innych świadków, zrobiłam swoją. 

Kilka rzeczy musiałam zmodyfikować lub usunąć ze względów artystycznych (ściślej: artysta nie umiał oddać na rysunku osoby pani Brygidy :P ), ale ogólny zamysł chyba się udał;) Miłego oglądania.




wtorek, 13 marca 2012

Ciężarny mózg


Od niedawna delektujemy się z Rumcajsem pewnym serialem komediowym. Tematem przewodnim ostatnich odcinków stały się uroki ciąży jednej z bohaterek, a ściślej te będące wynikiem szalejącej burzy hormonów w ciele młodej żony. Miało się to objawiać wahaniami nastrojów, rozkojarzeniem, problemami z koncentracją i ogólnym roztrzepaniem. 

Młoda żona między innymi: zgubiła się w drodze do toalety, myliła słowa i pojęcia, zapominała co miała zrobić lub powiedzieć, gubiła wątki w dyskusjach, porzucała różne przedmioty w najmniej oczekiwanych miejscach po czym nie mogła ich znaleźć i generalnie robiła wszystko to, do czego zdolna jest osoba nierozgarnięta. 

Miło się oglądało perypetie bohaterki oraz jej dzielnie wspierającego i opiekuńczego męża. Do czasu, gdy zaczęłam dostrzegać podobieństwo serialowych sytuacji i doświadczeń własnych. 

Jestem osobą nierozgarniętą. W pełnym tego słowa znaczeniu. Myśli zazwyczaj przebiegają przez moją głowę z taką prędkością i częstotliwością, że sama za nimi nie nadążam. A ponieważ często po drodze zderzają się ze sobą  i plączą, zdarza mi się zapętlać we własnym toku myślenia. Stąd miewam problemy z koncentracją i skupianiem się nad jedną rzeczą, łatwo i szybko zapominam (nieraz to, co wydarzyło się dosłownie przed chwilą), przy wypowiadaniu się często zapominam słów lub je przekręcam, gubię przedmioty (zwykle dlatego, że zupełnie nieświadomie odkładam je w najmniej oczekiwane miejsca), notorycznie mylę imiona i gubię wątek we własnej dyskusji. Wszystko to nabiera jeszcze mocniejszych kolorów w połączeniu z niecierpliwością i nerwami. Dramat, po prostu dramat. 

Obraz kobiety w ciąży, mimo, że żartobliwy, podziałał na mnie jak stado pająków na arachnofoba. Oto bohaterka z mózgiem obezwładnionym przez hormony zachowuje się dokładnie tak jak ja w pełni zdrowia. O, niebiosa! To co grozi mnie, albo, co gorsza, memu otoczeniu, kiedy i na mnie spłynie łaska zostania przyszłą matką?! 

Wyraziłam obawy na głos. Luby Rumcajs oderwał oczy od ekranu telewizora. – Spójrz na to optymistycznie. – powiedział – Bohaterka w ciąży stała się swoim przeciwieństwem, może Ty też tak będziesz mieć. 

Przeciwieństwo? W sumie brzmi całkiem rozsądnie. A na pewno lepiej, niż zwielokrotniona wersja nierozgarnięcia. Proszę, jak to przyszłość od razu rysuje się w różowych barwach. Oto ja, szczyt roztrzepania człowieczego, staję się nagle sumienna i rzetelna. Startuję na studia doktoranckie, do których całkiem niedawno zachęcała mnie Bossa (wtedy wydawało mi się to absurdem i marnowaniem czasu, ale z moją nową osobowością – dlaczego nie). Dzięki umiejętności chłodnej analizy i stoickiemu spokojowi w krótkim czasie odnoszę liczne sukcesy naukowe, aż w końcu obejmuję stanowisko rektora. Staję się autorytetem w dziedzinie architektury krajobrazu i wybitną postacią, z której zdaniem wielu się liczy. Wykorzystuję to, robiąc zawrotną karierę w polityce, doprowadzam do spełnienia postulatów o utworzeniu autonomicznej Republiki Podkarpackiej, której zostaję oświeconym monarchą absolutnym po wygranej z miażdżącą przewagą w wyborach. A to wszystko w oszałamiającym czasie dziewięciu miesięcy. 

 – Co Ty na to? – spytałam, kiedy już zreferowałam swoje curriculum vitae mężowi, który zdążył porzucić telewizor i przesiąść się na komputer. – Nom – odparł luby Rumcajs z prawdziwie stoickim spokojem i z powrotem zanurzył się w internecie.

niedziela, 4 marca 2012

"Kwiaty we włosach..."

Kontynuuję wątek rękodzielniczy.

Moja mini-manufakturka wciąż się rozwija i przybywa pomysłów na nowe robótki. Inspiracji szukam w pobliskiej pasmanterii i sklepie koralikarskim - doszło do tego, że panie w obu lokalach już mnie rozpoznają.

Aniołki, z powodu niesprzyjającego sezonu, na razie czekają na lepsze czasy, ja natomiast zabrałam się za ozdoby do włosów, z naciskiem na kwiaty. Zaczęło się od robótek filcowych, potem w ruch weszły koronki i ścinki materiałów. A oto efekty:

Na pierwszy ogień poszedł filc.


Prototypowy kwiatek z koronki:


Doszłam do wniosku, że koronka nie nadaje się na kwiatki, bo gubi się w nich jej ciekawa struktura. Zaczęłam eksperymentować i powstał "hiszpański" wachlarz. Równocześnie dalej bawiłam się filcem:





W końcu przerzuciłam się na tkaniny i guziki:



W planie mam wybrać się do sklepów z tkaninami, gdyż życzliwa osoba (pozdrowienia dla Edzi;)) doniosła mi, że można tam tanio kupować ścinki materiałów. Może dzięki temu wpadną mi do głowy nowe pomysły...

poniedziałek, 20 lutego 2012

Z życia akademickiego

Na początku roku obiecywałam komiks - i oto jest. Co prawda nie w zamierzonej na początku wersji (miał być full-color, ale zabrakło czasu i chęci), ale JEST. Marzę cały czas, że w końcu się zmotywuję i narysuję coś w całości kolorowego, może kiedyś mi się uda. Na razie mogę Wam się pochwalić pierwszym kadrem, który, z racji tego, że kiedy go rysowałam jeszcze mi się chciało, jest pokolorowany. Resztą musicie zadowolić się w czerni i bieli. W rolach głównych (i jedynych) - autorka i Zielarka.

Historyjka jest oparta na wydarzeniach autentycznych. Tak, studiowanie naprawdę tak wygląda ;)




Co oznacza napis "Ciąg dalszy nastąpi" w ostatnim kadrze? Cóż, moje i Zielarki problemy ze wstawaniem na poranne wykłady zdarzały się często, a walka z nimi miewała różny przebieg. Dlatego możecie liczyć, że autorka i Zielarka pojawią się jeszcze na blogu w roli porannych śpiochów. Bowiem życie codzienne bywa bardzo inspirujące. 

PS: Jako, że zmienił się sposób wyświetlania zdjęć na blogu i kadrów nie widać w pełnej krasie, podaję wskazówkę:  po kliknięciu na obrazek (wyświetli się on powiększony na ciemnym tle) kliknąć na nim jeszcze raz prawym przyciskiem myszy i wybrać opcję "pokaż obrazek". I można się delektować.

środa, 1 lutego 2012

O paradoksach kinematografii popularnej


Komedie romantyczne to dziwny gatunek. Przypominają trochę dziecięce bajki dla dziewczynek, bo ich nierealność bije po oczach i zawsze kończą się szczęśliwie. W sumie mogłyby być całkiem miłą formą spędzania babskiego czasu, mimo ich przewidywalności i często dość kiepskiego humoru. A jednak wolę komedie romantyczne omijać z daleka, gdyż pewne aspekty budzą moje wątpliwości co do ich wesołego i kolorowego nastroju. 

Fabuła standardowej komedii romantycznej biegnie najczęściej według następującego schematu: główny bohater (lub bohaterka) prowadzi sobie szczęśliwe, acz zwyczajne życie razem z wybranką (wybrankiem) swojego serca, którą (którego) ma niedługo poślubić. Nieoczekiwanie w jego (jej) życiu pojawia się ktoś zupełnie nowy, osoba całkiem inna niż partnerka (partner), tajemnicza i nieprzewidywalna, przez co główny bohater (bohaterka) w końcu rezygnuje z dotychczasowego życia, porzuca plany ślubu i łączy się ze swoją nowopoznaną miłością. Para w ostatniej scenie namiętnie się całuje, fanfary, złote amorki, kwiatki, serpentynki, następuje szczęśliwy koniec. 

Szczęśliwy? Hmmmm... 

Jakoś mnie ten happyend nie przekonuje. I wcale nie dlatego, że jest słodki, cukierkowy i nierealny. Wiadomo, że widzowie lubią wierzyć w pozytywne zakończenia i nie ma w tym nic złego. Mnie natomiast drażni coś innego, a mianowicie: co dalej? 

Film bowiem już się skończył, ale historia w zasadzie nie. Nie było żadnego posłowia, z ust bohaterów nie padły żadne deklaracje, widzieliśmy tylko te kilka lub kilkanaście minut szczęścia zakochanej pary. Natomiast schemat co drugiej komedii sam nam podsuwa dalszy ciąg tej miłości. Jaki? Otóż... 
...ponieważ bardzo dużo komedii romantycznych kończy się w ten sam sposób, można sobie z góry założyć, że realia wszystkich pojawiających się w nich historii są takie same. Oznacza to, że wszyscy bohaterowie mają skłonności do niespodziewanych zmian zdań. Może to owocować nagłymi i nieprzewidywalnymi (?) decyzjami. Czyli postacie występujące w komediach romantycznych mają zrywanie jednych i zawieranie nowych związków we krwi. 

Jaki to ma związek z happyendem? Otóż na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że para bohaterów żyć sobie będzie „długo i szczęśliwie”, a ja powiem, że będą żyć sobie szczęśliwie przez jakiś czas. Bowiem po roku, po dwóch, kiedy będą planować już swój ślub, ponownie obudzą się ich skłonności do częstych zmian decyzji, któreś z nich ponownie pozna kogoś wyjątkowego, całkiem innego niż partner (partnerka), tajemniczego i nieprzewidywalnego. I historia zatacza koło. Przesadzone? Cóż, komedie romantyczne mają przesadę odgórnie wpisaną w scenariusz. A, biorąc pod uwagę fakt, że nagłe rozchodzenie się i schodzenie postaci w owych produkcjach jest nagminne, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby sytuacja ta zaczęła się zapętlać. 

W takiej sytuacji trudno jest zatem powiedzieć, czy para namiętnie całująca się wśród tych fanfarów i amorków ma przed sobą świetlaną przyszłość. Nie można przecież z góry zakładać, że ktoś, kto zupełnie nagle zmienia zdanie i ucieka sprzed ołtarza, nie zrobi tego znowu. Zwłaszcza, że porzuca osobę, którą znał i zapewne kochał (a może nie?), z którą się oswoił i miał ułożone życie. Porzuca właściwie tylko dlatego, że mu się znudziła, stała się powszednia i przewidywalna. Co zatem zrobi, gdy ów ktoś całkiem inny także mu się znudzi, stanie powszedni i przewidywalny? 

Jest także drugi nieprzyjemny aspekt tego schematu. Fabuła komedii zawsze skupia się na głównych bohaterach, traktując po macoszemu postacie drugoplanowe. W tym także osoby porzucone – tuż przed ołtarzem. Chyba trudno nazwać happyendem sytuację, w której do niedoszłego pana młodego (panny młodej) podchodzi narzeczona (narzeczony) i mówi, że przeprasza, nie może tego zrobić, bowiem tydzień temu/wczoraj/przed godziną poznał kogoś absolutnie cudownego i chce z nim być. I w ten sposób oblubieniec (oblubienica) zostaje porzucony przez swoją miłość, a nawet przez reżysera, który nie zważając na rozgrywający się dramat biegnie z kamerzystą za tą tam ubóstwiającą się parą głównych bohaterów, którzy za jakiś czas zapewne też przed ołtarzem wystawią się do wiatru. 

Trochę mnie dziwi, że nie zauważyli tego paradoksu twórcy głupawych filmów prześmiewczych, nie tworząc czegoś na kształt „Ligi Porzuconych Przed Ołtarzem”, albo zapętlających się miłosnych wielokątów, które nieustannie rozstają się, poznają na nowo i schodzą w kółko. Dziwi mnie też ta ciągła popularność komedii romantycznych. Przecież sławią one miłość nagłą, mocną i burzliwą, ale krótkotrwałą, właściwie bez szczęśliwego zakończenia. 

Są, na szczęście, wyjątki od tej reguły – jak chociażby świetne „Mój chłopak się żeni”, w której Julia Roberts w końcu przegrywa z prawdziwym, trwałym uczuciem dwojga narzeczonych, czy „To właśnie miłość”, gdzie jeden z bohaterów, mimo, że nieszczęśliwie zakochany, nie próbuje rozbić świeżego, ale udanego małżeństwa. W końcu godzą się ze swoim losem - z nadzieją na przyszłe szczęście, która przecież umiera ostatnia

I to dla mnie jest prawdziwy happyend.