niedziela, 17 sierpnia 2014

Zmiany, zmiany...

Witajcie!

Tym razem nie będzie usprawiedliwień co do zapuszczania bloga - stali czytelnicy i tak nie uwierzą w moje kolejne zapewnienia o systematyczności, nowi szybko się przyzwyczają. Ciągłe zmiany i konieczność wiecznego dostosowywania się do nich jak widać nie służą regularnemu prowadzeniu bloga. Cóż poradzić.

A zmieniało się sporo. Mój szturm na rynek pracy w końcu zaowocował posadą w branży reklamowo-poligraficznej, potem przyszła obrona, później nagła zmiana pracy, okres względnego spokoju (o ile w branży reklamowej w ogóle można mówić o spokoju), kolejna zmiana pracy - i nagle wylądowałam w zawodzie! W międzyczasie powpadało też kilka własnych zleceń i wolontariatów, przez co odebrałam sobie ostatnie resztki wolnego czasu.

Pierwsza posada (specjalista ds. obsługi klienta, okazjonalnie grafik) okazała się być cholernie stresująca. Polegała głównie na obsługiwaniu systemu, który w założeniu miał mi ułatwiać pracę. Skutek był odwrotny, w pierwszym miesiącu straciłam 5 kilo wagi. Nauczyłam się za to działać pod presją czasu i klientów.

Klient to w ogóle jest ciekawe zjawisko, taki osobny gatunek człowieka, nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego jak niezwykły i różnorodny. Najciekawsze w nim zaś jest to, że potrafi współistnieć z innym gatunkiem w tym samym organizmie - osoba będzie się zupełnie inaczej zachowywać będąc klientem i nim nie będąc. Taki Doktor Jekyll i Mr Hyde.


Generalnie praca z klientami potrafi człowieka wiele nauczyć. Nie tylko znieczulicy, empatii również.


Po przeniesieniu do innej firmy (specjalista ds. obsługi klienta, grafik, okazjonalnie pracownik warsztatu, handlowiec, manager projektu) odrobinę ochłonęłam. Praca nadal stresowała, ani się obejrzałam a w niecały rok uciekły mi gdzieś kolejne 4 kilogramy, niemniej jednak w końcu zaczęłam opanowywać ten reklamowy chaos. A może to pierwszy chrzest bojowy mnie uodpornił? W pewnym momencie jednak uświadomiłam sobie, że czegoś mi brakuje i nie do końca odpowiadał mi fakt, że wylądowałam w pracy poza wymarzonym, świadomie wybranym i mozolnie kształconym kierunkiem.

Ta natrętna myśl doprowadziła mnie do kolejnej zmiany - znalazłam posadę w firmie ogrodniczej. Praca okazała się przyjemna, pracuję częściowo projektowo, a częściowo fizycznie, kopiąc, sadząc, tnąc, nawożąc, patrząc, dotykając, wąchając, generalnie - w końcu mam bliski (można rzec: organoleptyczny) kontakt z branżą. Z pracy wracam umorusana jak nieboskie stworzenie, wywołując zgorszenie w środkach komunikacji publicznej.


Nie ukrywam, sprawia mi to niebotyczną przyjemność.

Waga w końcu się zatrzymała, podniosła o dwa kilo i póki co stoi. Ale co schudłam - to moje :P