środa, 1 lutego 2012

O paradoksach kinematografii popularnej


Komedie romantyczne to dziwny gatunek. Przypominają trochę dziecięce bajki dla dziewczynek, bo ich nierealność bije po oczach i zawsze kończą się szczęśliwie. W sumie mogłyby być całkiem miłą formą spędzania babskiego czasu, mimo ich przewidywalności i często dość kiepskiego humoru. A jednak wolę komedie romantyczne omijać z daleka, gdyż pewne aspekty budzą moje wątpliwości co do ich wesołego i kolorowego nastroju. 

Fabuła standardowej komedii romantycznej biegnie najczęściej według następującego schematu: główny bohater (lub bohaterka) prowadzi sobie szczęśliwe, acz zwyczajne życie razem z wybranką (wybrankiem) swojego serca, którą (którego) ma niedługo poślubić. Nieoczekiwanie w jego (jej) życiu pojawia się ktoś zupełnie nowy, osoba całkiem inna niż partnerka (partner), tajemnicza i nieprzewidywalna, przez co główny bohater (bohaterka) w końcu rezygnuje z dotychczasowego życia, porzuca plany ślubu i łączy się ze swoją nowopoznaną miłością. Para w ostatniej scenie namiętnie się całuje, fanfary, złote amorki, kwiatki, serpentynki, następuje szczęśliwy koniec. 

Szczęśliwy? Hmmmm... 

Jakoś mnie ten happyend nie przekonuje. I wcale nie dlatego, że jest słodki, cukierkowy i nierealny. Wiadomo, że widzowie lubią wierzyć w pozytywne zakończenia i nie ma w tym nic złego. Mnie natomiast drażni coś innego, a mianowicie: co dalej? 

Film bowiem już się skończył, ale historia w zasadzie nie. Nie było żadnego posłowia, z ust bohaterów nie padły żadne deklaracje, widzieliśmy tylko te kilka lub kilkanaście minut szczęścia zakochanej pary. Natomiast schemat co drugiej komedii sam nam podsuwa dalszy ciąg tej miłości. Jaki? Otóż... 
...ponieważ bardzo dużo komedii romantycznych kończy się w ten sam sposób, można sobie z góry założyć, że realia wszystkich pojawiających się w nich historii są takie same. Oznacza to, że wszyscy bohaterowie mają skłonności do niespodziewanych zmian zdań. Może to owocować nagłymi i nieprzewidywalnymi (?) decyzjami. Czyli postacie występujące w komediach romantycznych mają zrywanie jednych i zawieranie nowych związków we krwi. 

Jaki to ma związek z happyendem? Otóż na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że para bohaterów żyć sobie będzie „długo i szczęśliwie”, a ja powiem, że będą żyć sobie szczęśliwie przez jakiś czas. Bowiem po roku, po dwóch, kiedy będą planować już swój ślub, ponownie obudzą się ich skłonności do częstych zmian decyzji, któreś z nich ponownie pozna kogoś wyjątkowego, całkiem innego niż partner (partnerka), tajemniczego i nieprzewidywalnego. I historia zatacza koło. Przesadzone? Cóż, komedie romantyczne mają przesadę odgórnie wpisaną w scenariusz. A, biorąc pod uwagę fakt, że nagłe rozchodzenie się i schodzenie postaci w owych produkcjach jest nagminne, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby sytuacja ta zaczęła się zapętlać. 

W takiej sytuacji trudno jest zatem powiedzieć, czy para namiętnie całująca się wśród tych fanfarów i amorków ma przed sobą świetlaną przyszłość. Nie można przecież z góry zakładać, że ktoś, kto zupełnie nagle zmienia zdanie i ucieka sprzed ołtarza, nie zrobi tego znowu. Zwłaszcza, że porzuca osobę, którą znał i zapewne kochał (a może nie?), z którą się oswoił i miał ułożone życie. Porzuca właściwie tylko dlatego, że mu się znudziła, stała się powszednia i przewidywalna. Co zatem zrobi, gdy ów ktoś całkiem inny także mu się znudzi, stanie powszedni i przewidywalny? 

Jest także drugi nieprzyjemny aspekt tego schematu. Fabuła komedii zawsze skupia się na głównych bohaterach, traktując po macoszemu postacie drugoplanowe. W tym także osoby porzucone – tuż przed ołtarzem. Chyba trudno nazwać happyendem sytuację, w której do niedoszłego pana młodego (panny młodej) podchodzi narzeczona (narzeczony) i mówi, że przeprasza, nie może tego zrobić, bowiem tydzień temu/wczoraj/przed godziną poznał kogoś absolutnie cudownego i chce z nim być. I w ten sposób oblubieniec (oblubienica) zostaje porzucony przez swoją miłość, a nawet przez reżysera, który nie zważając na rozgrywający się dramat biegnie z kamerzystą za tą tam ubóstwiającą się parą głównych bohaterów, którzy za jakiś czas zapewne też przed ołtarzem wystawią się do wiatru. 

Trochę mnie dziwi, że nie zauważyli tego paradoksu twórcy głupawych filmów prześmiewczych, nie tworząc czegoś na kształt „Ligi Porzuconych Przed Ołtarzem”, albo zapętlających się miłosnych wielokątów, które nieustannie rozstają się, poznają na nowo i schodzą w kółko. Dziwi mnie też ta ciągła popularność komedii romantycznych. Przecież sławią one miłość nagłą, mocną i burzliwą, ale krótkotrwałą, właściwie bez szczęśliwego zakończenia. 

Są, na szczęście, wyjątki od tej reguły – jak chociażby świetne „Mój chłopak się żeni”, w której Julia Roberts w końcu przegrywa z prawdziwym, trwałym uczuciem dwojga narzeczonych, czy „To właśnie miłość”, gdzie jeden z bohaterów, mimo, że nieszczęśliwie zakochany, nie próbuje rozbić świeżego, ale udanego małżeństwa. W końcu godzą się ze swoim losem - z nadzieją na przyszłe szczęście, która przecież umiera ostatnia

I to dla mnie jest prawdziwy happyend.

2 komentarze:

  1. Dobrze wiedzieć jakie są komedie romatycznie, nie skusze się nigdy :P

    OdpowiedzUsuń