Komedie romantyczne to dziwny gatunek. Przypominają trochę
dziecięce bajki dla dziewczynek, bo ich nierealność bije po oczach i zawsze
kończą się szczęśliwie. W sumie mogłyby być całkiem miłą formą spędzania
babskiego czasu, mimo ich przewidywalności i często dość kiepskiego humoru. A
jednak wolę komedie romantyczne omijać z daleka, gdyż pewne aspekty budzą moje
wątpliwości co do ich wesołego i kolorowego nastroju.
Fabuła standardowej komedii romantycznej biegnie najczęściej
według następującego schematu: główny bohater (lub bohaterka) prowadzi sobie
szczęśliwe, acz zwyczajne życie razem z wybranką (wybrankiem) swojego serca,
którą (którego) ma niedługo poślubić. Nieoczekiwanie w jego (jej) życiu pojawia
się ktoś zupełnie nowy, osoba całkiem inna niż partnerka (partner), tajemnicza
i nieprzewidywalna, przez co główny bohater (bohaterka) w końcu rezygnuje z
dotychczasowego życia, porzuca plany ślubu i łączy się ze swoją nowopoznaną
miłością. Para w ostatniej scenie namiętnie się całuje, fanfary, złote amorki,
kwiatki, serpentynki, następuje szczęśliwy koniec.
Szczęśliwy? Hmmmm...
Jakoś mnie ten happyend nie przekonuje. I wcale nie dlatego,
że jest słodki, cukierkowy i nierealny. Wiadomo, że widzowie lubią wierzyć w
pozytywne zakończenia i nie ma w tym nic złego. Mnie natomiast drażni coś
innego, a mianowicie: co dalej?
Film bowiem już się skończył, ale historia w zasadzie nie. Nie było żadnego posłowia, z ust bohaterów nie padły żadne deklaracje,
widzieliśmy tylko te kilka lub kilkanaście minut szczęścia zakochanej pary. Natomiast
schemat co drugiej komedii sam nam podsuwa dalszy ciąg tej miłości. Jaki? Otóż...
...ponieważ bardzo dużo komedii romantycznych kończy się w ten
sam sposób, można sobie z góry założyć, że realia wszystkich pojawiających się
w nich historii są takie same. Oznacza to, że wszyscy bohaterowie mają
skłonności do niespodziewanych zmian zdań. Może to owocować nagłymi i
nieprzewidywalnymi (?) decyzjami. Czyli postacie występujące w komediach romantycznych
mają zrywanie jednych i zawieranie nowych związków we krwi.
Jaki to ma związek z happyendem? Otóż na pierwszy rzut oka
wydawałoby się, że para bohaterów żyć sobie będzie „długo i szczęśliwie”, a ja
powiem, że będą żyć sobie szczęśliwie przez jakiś czas. Bowiem po roku, po
dwóch, kiedy będą planować już swój ślub, ponownie obudzą się ich skłonności do
częstych zmian decyzji, któreś z nich ponownie pozna kogoś wyjątkowego, całkiem
innego niż partner (partnerka), tajemniczego i nieprzewidywalnego. I historia
zatacza koło. Przesadzone? Cóż, komedie romantyczne mają przesadę odgórnie
wpisaną w scenariusz. A, biorąc pod uwagę fakt, że nagłe rozchodzenie się i
schodzenie postaci w owych produkcjach jest nagminne, nic nie stoi na
przeszkodzie, żeby sytuacja ta zaczęła się zapętlać.
W takiej sytuacji trudno jest zatem powiedzieć, czy para
namiętnie całująca się wśród tych fanfarów i amorków ma przed sobą świetlaną
przyszłość. Nie można przecież z góry zakładać, że ktoś, kto zupełnie nagle
zmienia zdanie i ucieka sprzed ołtarza, nie zrobi tego znowu. Zwłaszcza, że
porzuca osobę, którą znał i zapewne kochał (a może nie?), z którą się oswoił i
miał ułożone życie. Porzuca właściwie tylko dlatego, że mu się znudziła, stała
się powszednia i przewidywalna. Co zatem zrobi, gdy ów ktoś całkiem
inny także mu się znudzi, stanie powszedni i przewidywalny?
Jest także drugi nieprzyjemny aspekt tego schematu. Fabuła
komedii zawsze skupia się na głównych bohaterach, traktując po macoszemu postacie
drugoplanowe. W tym także osoby porzucone – tuż przed ołtarzem. Chyba trudno
nazwać happyendem sytuację, w której do niedoszłego pana młodego (panny młodej)
podchodzi narzeczona (narzeczony) i mówi, że przeprasza, nie może tego zrobić,
bowiem tydzień temu/wczoraj/przed godziną poznał kogoś absolutnie cudownego i
chce z nim być. I w ten sposób oblubieniec (oblubienica) zostaje porzucony
przez swoją miłość, a nawet przez reżysera, który nie zważając na rozgrywający
się dramat biegnie z kamerzystą za tą tam ubóstwiającą się parą głównych
bohaterów, którzy za jakiś czas zapewne też przed ołtarzem wystawią się do
wiatru.
Trochę mnie dziwi, że nie zauważyli tego paradoksu twórcy
głupawych filmów prześmiewczych, nie tworząc czegoś na kształt „Ligi
Porzuconych Przed Ołtarzem”, albo zapętlających się miłosnych wielokątów, które
nieustannie rozstają się, poznają na nowo i schodzą w kółko. Dziwi mnie też ta
ciągła popularność komedii romantycznych. Przecież sławią one miłość nagłą,
mocną i burzliwą, ale krótkotrwałą, właściwie bez szczęśliwego zakończenia.
Są,
na szczęście, wyjątki od tej reguły – jak chociażby świetne „Mój chłopak się żeni”, w której Julia Roberts w końcu przegrywa z prawdziwym, trwałym
uczuciem dwojga narzeczonych, czy „To właśnie miłość”, gdzie jeden z bohaterów,
mimo, że nieszczęśliwie zakochany, nie próbuje rozbić świeżego, ale udanego
małżeństwa. W końcu godzą się ze swoim losem - z nadzieją na przyszłe szczęście,
która przecież umiera ostatnia.
I to dla
mnie jest prawdziwy happyend.
Dobrze wiedzieć jakie są komedie romatycznie, nie skusze się nigdy :P
OdpowiedzUsuńto wyżej pisała van :P
Usuń