Było to na pierwszym roku studiów. Odwiedzałam właśnie
koleżanki Curie i Zielarkę w ich akademiku, a że kolejnego dnia czekało nas
kolokwium, zaproponowały aby przejść się pouczyć do „pokoju nauki”.
Nazwa nic mi nie mówiła, więc się zgodziłam. Zabrałyśmy
notatki, wyszłyśmy z pokoju, dziewczyny poprowadziły mnie piętro wyżej i
pokazały pomieszczenie w klimacie mocno psychodelicznym. Biel. Mocne światło.
Świetlówki pod sufitem. Puste ściany. Smętne stoliki, rozstawione równo po
całej sali. Żadnych ozdób, żadnych wyróżników, żadnej marnej paprotki, żadnej
odrobiny kameralności. I cisza. Gęsta, oblepiająca, świdrująca w uszach cisza.
Sprawiała, że każdy, najmniejszy nawet dźwięk szurnięcia krzesłem czy
przewracanej kartki rozcinał przestrzeń, podrywał w górę i ściągał na
delikwenta surowe spojrzenia osób oderwanych od nauki. Wytrzymałam dwadzieścia
minut, po czym stwierdziłam, że trzeba wiać z tego szpitala. Wstałam (robiąc
przy tym oczywiście gorszący harmider i zwracając uwagę wszystkich obecnych),
zebrałam notatki, pożegnałam się z koleżankami i wyszłam.
Było to moje pierwsze spotkanie z ową nieludzką instytucją,
jaką jest ryjec. Nie wiem, co mają w głowie dyrektorzy akademików, że pozwalają
tworzyć takie miejsca, właściwie w klimacie niczym nie różniące się od pustych
sal gimnastycznych przerabianych na egzaminacyjne w okresach maturalnych. Nie
rozumiem też ludzi, którzy są tam w stanie się uczyć. Że też nie przeszkadza im
w skupieniu sam ryjec…
Po kontakcie z ryjcem przekonałam się, że cisza ciszy
nierówna. Ta zwyczajna, tak uwielbiana przez samotników i poetów, spotykana w
miejscach, gdzie ludzi mało albo nie ma ich wcale, jest kojąca, regenerująca i
przyjemna. Ta druga natomiast, nienaturalna i wymuszona, tworzy napięcie,
kontrast trudny do wytrzymania. Bo z czym może kojarzyć się pomieszczenie pełne
ludzi, gdzie nie wydaje się ani jednego dźwięku? Mi natychmiast przychodzą na
myśl sytuacje z powieści czy też telewizji – gdy grupie osób ktoś nagle
przekazuje straszną nowinę (ktoś umarł, wybuchła bomba, grozi nam trzęsienie
ziemi, jesteśmy zakładnikami) i następuje ta krótka, bezdźwięczna chwila
gwałtownie narastającego napięcia, która potem przeradza się w atak paniki.
Mało jeszcze, że klimat. Absolutna cisza panująca w ryjcach
przeszkadza również dlatego, że wzmaga kontrast między nią samą, a innymi,
pojawiającymi się w niej dźwiękami – chociażby bzyczeniem przelatującej muchy
czy wspomnianym już szelestem kartek. Cichutkie zwykle odgłosy w takich
warunkach stają się zgrzytem po szkle. Nic dziwnego, że natychmiast podrywają
wszystkich w górę. I jak tu się skupić, gdy czujesz na sobie karcący wzrok
innych uczących się?
A wystrój? Toż to nie są warunki do przebywania ludzi!
Psycholodzy środowiskowi już dawno odkryli, że człowiek jest istotą terytorialną,
że potrzebuje poczucia własnej przestrzeni, kameralności, chociażby iluzji
odosobnienia. Ciężko o taki nastrój w pustym, pozbawionym wszelkich przegród,
przedmiotów i ozdób pomieszczeniu, gdzie jedynymi meblami są rozstawione równo
jak w wojsku stoliki rodem z peerelowskich szkół, a świetlówki dają jaskrawe, szpitalne
światło.
Natomiast ludzie tworzący ryjce jakby nie zdawali sobie z
tego sprawy…
Tak czy siak – po pierwszym spotkaniu z „pokojem nauki” w
akademiku, obiecałam sobie, że już tam nie wrócę. Postanowienie złamałam tylko
raz, kiedy na trzecim roku robiliśmy projekt w większej grupie. Za zgodą
kierowniczki zajęliśmy w ryjcu trzy stoliki, narobiliśmy szumu (no, bo jak tu
nie narobić szumu w takich warunkach!) cichymi rozmowami, stukotem w klawiatury
laptopów, szeptanymi konsultacjami i temu podobnymi, zarobiliśmy kilka upomnień
od innych korzystających (z których zresztą nic sobie nie zrobiliśmy), parę
osób wypłoszyliśmy – i tak uprzedziłam się do ryjców ostatecznie.
Na piątym roku studiów zaś, za namową koleżanek Lali i
Bossej, wybrałam się do czytelni w Ossolineum. Łagodne światło. Ciepłe,
stonowane kolory. Przytulne, drewniane stoliki, nobliwa lampka i dostęp do
prądu przy każdym miejscu. Regały z książkami. Bibliotekarze cichutko gawędzący
sobie przy wejściu. Szmer przewracanych kartek. Stukot w klawiatury notebooków.
Niewyraźne szemranie, jak w ulu, monotonne, uspokajające.
Przytulnie. Kameralnie. Cicho. A jednak się da!
W pokoju nauki byłem raz przez całe studia. Ogólnie znalezienie go w DS "Labirynt" było dość skomplikowane bo nawet portierka nie wiedziała gdzie on jest. W środku fajnie, sama weterynaria i ich książki, cisza spokój i te faszystowskie świetlówki. Ja widzę jak one migoczą, nawet jak inni nie widzą, że one nie migoczą. Okulistka powiedziała mi kiedyś, że mam tak zwane "szybkie oko", ale podejrzewam ją o to, że powiedziała to tylko dlatego bo bała się jak zareaguję na oczywistą prawdę, że jestem chory psychicznie bo widzę jak świetlówki migoczą chociaż nie migoczą. Przez te świetlówki w naszym pokoju (naszym czyli moim i mojo współlokatorowym) panował romantyczny półmrok, rozświetlany światłami pozycyjnymi biurkowych lampek z żarówkami o mocy 25 W oraz blask ekranów komputerowych na których królował AutoCAD z czarnym tłem przestrzeni rysunkowej oraz serial Lost. Wracając jednak do pokoju nauki, po tym jak wzmiankowana weterynaria i jej książki nie pozwoliła mi na zgaszenia światła opuściłem to miejsce aby nigdy juz doń nie powrócić.
OdpowiedzUsuńŚwietlówki w pokojach to też jakiś nieludzki wymysł - kto normalny instaluje sobie jarzeniówy w mieszkaniu!? Kto wpadł na to, żeby wsadzać je do pokoi w akademikach!?? Żądam natychmiastowego linczu na tym "geniuszu"!
Usuń