poniedziałek, 16 lipca 2012

Między ciszą a ciszą


Było to na pierwszym roku studiów. Odwiedzałam właśnie koleżanki Curie i Zielarkę w ich akademiku, a że kolejnego dnia czekało nas kolokwium, zaproponowały aby przejść się pouczyć do „pokoju nauki”. 

Nazwa nic mi nie mówiła, więc się zgodziłam. Zabrałyśmy notatki, wyszłyśmy z pokoju, dziewczyny poprowadziły mnie piętro wyżej i pokazały pomieszczenie w klimacie mocno psychodelicznym. Biel. Mocne światło. Świetlówki pod sufitem. Puste ściany. Smętne stoliki, rozstawione równo po całej sali. Żadnych ozdób, żadnych wyróżników, żadnej marnej paprotki, żadnej odrobiny kameralności. I cisza. Gęsta, oblepiająca, świdrująca w uszach cisza. Sprawiała, że każdy, najmniejszy nawet dźwięk szurnięcia krzesłem czy przewracanej kartki rozcinał przestrzeń, podrywał w górę i ściągał na delikwenta surowe spojrzenia osób oderwanych od nauki. Wytrzymałam dwadzieścia minut, po czym stwierdziłam, że trzeba wiać z tego szpitala. Wstałam (robiąc przy tym oczywiście gorszący harmider i zwracając uwagę wszystkich obecnych), zebrałam notatki, pożegnałam się z koleżankami i wyszłam. 

Było to moje pierwsze spotkanie z ową nieludzką instytucją, jaką jest ryjec. Nie wiem, co mają w głowie dyrektorzy akademików, że pozwalają tworzyć takie miejsca, właściwie w klimacie niczym nie różniące się od pustych sal gimnastycznych przerabianych na egzaminacyjne w okresach maturalnych. Nie rozumiem też ludzi, którzy są tam w stanie się uczyć. Że też nie przeszkadza im w skupieniu sam ryjec…  

Po kontakcie z ryjcem przekonałam się, że cisza ciszy nierówna. Ta zwyczajna, tak uwielbiana przez samotników i poetów, spotykana w miejscach, gdzie ludzi mało albo nie ma ich wcale, jest kojąca, regenerująca i przyjemna. Ta druga natomiast, nienaturalna i wymuszona, tworzy napięcie, kontrast trudny do wytrzymania. Bo z czym może kojarzyć się pomieszczenie pełne ludzi, gdzie nie wydaje się ani jednego dźwięku? Mi natychmiast przychodzą na myśl sytuacje z powieści czy też telewizji – gdy grupie osób ktoś nagle przekazuje straszną nowinę (ktoś umarł, wybuchła bomba, grozi nam trzęsienie ziemi, jesteśmy zakładnikami) i następuje ta krótka, bezdźwięczna chwila gwałtownie narastającego napięcia, która potem przeradza się w atak paniki. 

Mało jeszcze, że klimat. Absolutna cisza panująca w ryjcach przeszkadza również dlatego, że wzmaga kontrast między nią samą, a innymi, pojawiającymi się w niej dźwiękami – chociażby bzyczeniem przelatującej muchy czy wspomnianym już szelestem kartek. Cichutkie zwykle odgłosy w takich warunkach stają się zgrzytem po szkle. Nic dziwnego, że natychmiast podrywają wszystkich w górę. I jak tu się skupić, gdy czujesz na sobie karcący wzrok innych uczących się? 

A wystrój? Toż to nie są warunki do przebywania ludzi! Psycholodzy środowiskowi już dawno odkryli, że człowiek jest istotą terytorialną, że potrzebuje poczucia własnej przestrzeni, kameralności, chociażby iluzji odosobnienia. Ciężko o taki nastrój w pustym, pozbawionym wszelkich przegród, przedmiotów i ozdób pomieszczeniu, gdzie jedynymi meblami są rozstawione równo jak w wojsku stoliki rodem z peerelowskich szkół, a świetlówki dają jaskrawe, szpitalne światło. 

Natomiast ludzie tworzący ryjce jakby nie zdawali sobie z tego sprawy… 

Tak czy siak – po pierwszym spotkaniu z „pokojem nauki” w akademiku, obiecałam sobie, że już tam nie wrócę. Postanowienie złamałam tylko raz, kiedy na trzecim roku robiliśmy projekt w większej grupie. Za zgodą kierowniczki zajęliśmy w ryjcu trzy stoliki, narobiliśmy szumu (no, bo jak tu nie narobić szumu w takich warunkach!) cichymi rozmowami, stukotem w klawiatury laptopów, szeptanymi konsultacjami i temu podobnymi, zarobiliśmy kilka upomnień od innych korzystających (z których zresztą nic sobie nie zrobiliśmy), parę osób wypłoszyliśmy – i tak uprzedziłam się do ryjców ostatecznie. 

Na piątym roku studiów zaś, za namową koleżanek Lali i Bossej, wybrałam się do czytelni w Ossolineum. Łagodne światło. Ciepłe, stonowane kolory. Przytulne, drewniane stoliki, nobliwa lampka i dostęp do prądu przy każdym miejscu. Regały z książkami. Bibliotekarze cichutko gawędzący sobie przy wejściu. Szmer przewracanych kartek. Stukot w klawiatury notebooków. Niewyraźne szemranie, jak w ulu, monotonne, uspokajające. 

Przytulnie. Kameralnie. Cicho. A jednak się da!

2 komentarze:

  1. W pokoju nauki byłem raz przez całe studia. Ogólnie znalezienie go w DS "Labirynt" było dość skomplikowane bo nawet portierka nie wiedziała gdzie on jest. W środku fajnie, sama weterynaria i ich książki, cisza spokój i te faszystowskie świetlówki. Ja widzę jak one migoczą, nawet jak inni nie widzą, że one nie migoczą. Okulistka powiedziała mi kiedyś, że mam tak zwane "szybkie oko", ale podejrzewam ją o to, że powiedziała to tylko dlatego bo bała się jak zareaguję na oczywistą prawdę, że jestem chory psychicznie bo widzę jak świetlówki migoczą chociaż nie migoczą. Przez te świetlówki w naszym pokoju (naszym czyli moim i mojo współlokatorowym) panował romantyczny półmrok, rozświetlany światłami pozycyjnymi biurkowych lampek z żarówkami o mocy 25 W oraz blask ekranów komputerowych na których królował AutoCAD z czarnym tłem przestrzeni rysunkowej oraz serial Lost. Wracając jednak do pokoju nauki, po tym jak wzmiankowana weterynaria i jej książki nie pozwoliła mi na zgaszenia światła opuściłem to miejsce aby nigdy juz doń nie powrócić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świetlówki w pokojach to też jakiś nieludzki wymysł - kto normalny instaluje sobie jarzeniówy w mieszkaniu!? Kto wpadł na to, żeby wsadzać je do pokoi w akademikach!?? Żądam natychmiastowego linczu na tym "geniuszu"!

      Usuń